A jak? A tak, jak im się wydaje, że było - jak chcieliby, żeby się wydarzyło; żeby pasowało do układanki. I co z tego, że nie ma żadnych dowodów potwierdzających z uporem pchaną w ostatnim czasie w mediach tezę, że Jan Paweł II musiał wiedzieć o seksualnych nadużyciach byłego kardynała Theodore’a McCarricka, a mimo to uczynił go arcybiskupem Waszyngtonu. Polska wersja tej opowieści dotyczy rzekomego przymykania oczu na sprawę molestowania kleryków przez arcybiskupa Juliusza Paetza. O co zatem chodzi? Mam niestety wrażenie, że w tej chwili bynajmniej nie o prawdę, ale o to, żeby dopaść Papieża.
29.11.2020 16:00 GOSC.PL
Im dłużej śledzę medialne komentarze w tej sprawie, tym bardziej oczywiste staje się dla mnie, że nie tylko całej plejadzie lewicowych dziennikarzy i komentatorów, ale również sporej części spośród tych, którzy do tej pory znani byli przede wszystkim z walki o godność, sprawiedliwość i dobre imię ofiar seksualnej przemocy, narracja chyba wymknęła się spod kontroli. Nie rozumiem, w jaki sposób godzą oni elementarne poczucie uczciwości z intelektualną woltą, która bez zmrużenia oka pozwala im przeskoczyć od możliwości do prawdopodobieństwa, od prawdopodobieństwa do pewności, a od pewności do oczywistości.
Czy jest możliwe, że Jan Paweł II wiedział o tych sprawach? W świetle dostępnych nam dokumentów i analiz nie bardziej możliwe niż to, że nie wiedział. Dlaczego więc tak wielu wybiera dziś właśnie tę pierwszą perspektywę, uznając winę papieża nie tylko za bardziej prawdopodobną, ale wręcz za pewną, i taką właśnie tezę głosi jako bezdyskusyjnie oczywistą? Trudno tu nie widzieć czegoś więcej niż troski o dobro ofiar. Dokumenty w sprawie Theodore’a McCarricka odsłaniają nie tylko porażającą skalę jego nieprawości oraz nazwiska tych, którzy z premedytacją go chronili, ale także całe spektrum osób i instytucji, które przez lata były przez niego wodzone za nos i okłamywane. McCarrick zdołał oszukać między innymi kolejnych amerykańskich prezydentów, zdobywając ich zaufanie, szacunek, a nawet podziw. Czy nie mógł również wprowadzić w błąd papieża – zwłaszcza że rozmaite niepokojące pogłoski, które w tamtym czasie docierały do Watykanu, doczekały się dementi ze strony kościelnych dostojników cieszących się zaufaniem Jana Pawła II?
Niewątpliwie - i trzeba to przyznać z całą stanowczością - zarówno ta sprawa, jak i inne (w tym sprawa abp. Paetza) kładą się poważnym cieniem na środowisko bliższych i dalszych współpracowników papieża Polaka. Jest bardzo prawdopodobne, że o wielu rzeczach nie był informowany, a może nawet celowo wprowadzany w błąd. Nie od dziś wiadomo, że ludzki wymiar watykańskich instytucji dotknięty jest przez rozmaite patologie, podobnie zresztą jak wszystkich innych instytucji, w których pokusa władzy, zaszczytów i pieniądza jest w stanie skutecznie stłumić podstawową wrażliwość etyczną i najzwyklejszą ludzką uczciwość. Trzeba mieć przy tym nadzieję, że obecny kryzys i determinacja papieża Franciszka, aby oczyścić Kościół z wszystkiego, co uwłacza ewangelicznemu powołaniu i nadprzyrodzonej tajemnicy Ludu Bożego, pozwolą na nowo odbudować jego wiarygodność także w ziemskim i ludzkim wymiarze. Nie zmienia to jednak faktu, że siła i agresja, z jaką zaatakowany został osobiście Jan Paweł II, są zdecydowanie nieproporcjonalne do zarzutów, które można by mu postawić. Dziś da się mu zarzucić chyba jedynie to, że za bardzo zaufał osobom, którym w takim stopniu nigdy ufać nie powinien.
Jest w całej tej sprawie drugie dno, które każe zapytać, dlaczego tak silny atak na osobę Jana Pawła II wychodzi właśnie z Polski. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że kryzys w Kościele nad Wisłą i skandale z udziałem duchownych skłaniają do stawiania sprawy na ostrzu noża. Trudno nie zauważyć, że wielu chciałoby na fali odsłaniającej się słabości Kościoła ostatecznie rozwiązać sprawę jego obecności w przestrzeni publicznej, spychając go definitywnie na margines życia społecznego. Skuteczne uderzenie w autorytet Jana Pawła II, którego sylwetka i nauczanie wciąż jeszcze stanowią dla wielu Polaków ważny punkt odniesienia w kwestiach wiary, etyki i moralności, niewątpliwie dopełniłoby tego procesu. Osobiście nie boję się o dobre imię tego papieża. Nie przeraża mnie też bycie na marginesie - w końcu tam Kościół zawsze czuł się najlepiej i tam najpełniej rozkwitało autentyczne chrześcijaństwo. Nie potrafię jednak zgodzić się na to, aby do tego rodzaju personalnych, ideologicznie podbudowanych ataków instrumentalnie używać krzywdy osób zranionych przez seksualne nadużycia. Jest to dla mnie tak samo niemoralne jak wszelkie próby tuszowania tego rodzaju skandali w Kościele.
Aleksander Bańka