„Jan Paweł II był człowiekiem tak rygorystycznym moralnie, o takiej prawości moralnej, że nigdy nie pozwoliłby na awans skorumpowanej kandydatury” – takie słowa padają z ust papieża Franciszka jako definitywna ocena na stronie 400 watykańskiego raportu dotyczącego byłego kardynała Theodore’a McCarricka – pisze ks. Franciszek Longchamps de Bérier specjalnie dla Teologii Politycznej.
Kres wszystkiemu przyniosło w 2017 r. wiarygodne oskarżenie o molestowanie seksualne nieletniego. Doszło do niego w początku lat siedemdziesiątych, a więc przed sakrą biskupią w 1977 r. Wszelako były to czasy decydujące: był już brany pod uwagę do biskupstwa w 1968 i 1972 r. Od tamtych lat kolejne funkcje kościelne wypełniał wzorcowo. Dbał o powołania i miał w tym zakresie sukcesy: liczba kleryków w seminariach wzrastała. Zawsze niestrudzony, zdolny, błyskotliwy, sympatyczny i pracowity; geniusz w pozyskiwaniu funduszy i w organizacji przedsięwzięć. Cieszył się świetną opinię u innych biskupów. Dopiero od 2017 r. ludzie poczuli się ośmieleni. Zaczęły spływać dowody, które pokazały wytworzoną przez Theoodore’a McCarricka kulturę zastraszania zbudowaną dla osiągania osobistych celów. Swoisty geniusz okazał się zakładnikiem nieuporządkowanej seksualności, która nie tyle doprowadziła do upadku wpływowego hierarchy – nadal obieżyświat był już wtedy na głębokiej emeryturze – lecz przekreślenia dorobku całego życia.
4. Potrzebni świadkowie winy
Kwestia braku dowodów pozostawała kluczową do 2017 r., a przynajmniej do 2006 r. Wszyscy bowiem w Kościele znają normę, sformułowaną przez św. Pawła w Pierwszym Liście do Tymoteusza, że oto nawet „przeciwko prezbiterowi nie przyjmuj oskarżenia, chyba że na podstawie dwu albo trzech świadków” (5,19). A tu chodziło o biskupa – od 1977 r. Przyjęte w Nowym Przymierzu wymaganie oparcia oskarżenia na świadectwie więcej niż jednej osoby wynikało jeszcze z prawa Starego Testamentu. Wymóg dwóch świadków był elementem nowym dla świata rzymskiego. Prawo rzymskie nie od razu ugięło się pod chrześcijańskim wymogiem więcej niż jednego świadka. Znane powiedzenie: „jeden świadek, żaden świadek” będzie miało sens dopiero po ogłoszeniu tolerancji dla chrześcijan w 313 r. Wymóg oparcia oskarżenia na zgodnych zeznaniach przynajmniej dwóch świadków, podających tę sama przyczynę zarzutów, stanowi starożytny wyraz sceptycyzmu wobec subiektywnego zdania, przekazu pochodzącego z relacji jednego człowieka; to przejaw bezradności wobec, jak to dziś mówimy, słowa przeciwko słowu. Sceptycyzm ten nieobcy jest współczesnej kryminologii jako nauce o przestępstwie i wszystkim chyba naukom penalnym, ale też naukom historycznym o prawie. Dziś podnoszone jest w szczególności to, że fakt, iż ktoś z najszczerszym przekonaniem twierdzi, że z całą pewnością coś widział czy słyszał lub wie, w czymś uczestniczył lub był czegoś świadkiem, nie musi opierać się na kłamstwie. Zdecydowane przekonanie, że zeznaje się „jak było” i „całą prawdę” potrafi wynikać z wielu i różnorodnych czynników, które doprowadziły do nieprawidłowości lub nieświadomej nieprawdziwości wspomnienia. Zatem nie powinno się przyjmować zeznania i na jego podstawie argumentacji prawnej, jeśli pojawiłyby się rozsądne wątpliwości: po pierwsze, co do tego, że co najmniej dwie osoby zgłaszają przełożonemu kościelnemu popełnienie grzechu, a oskarżenia muszą się zgadzać (jak w procesie samego Jezusa Chrystusa); po drugie, co do wiarygodności i spójności zeznań, stanowiących podstawę oskarżenia.