Malarstwo i street art to jego pasja i źródło utrzymania. Czy malowane na deskach stodół murale Arkadiusza Andrejkowa są tylko próbą przywrócenia tego, co przeminęło?
Poranne słońce pod koniec października potrafi zdziałać cuda. Tym bardziej w bieszczadzkim krajobrazie, w którym złota więcej jest chyba niż w skarbcach legendarnego Midasa. Czegokolwiek dotkniesz, gdziekolwiek spojrzysz... złoto. Wmieszane w górski krajobraz z czerwienią, zielenią i żółcią. Samochód krąży powoli po podkarpackich drogach w poszukiwaniu artysty, który rozpoczyna właśnie kolejne dzieło kolejnego cyklu. Jest. Przy drodze w Ustjanowej na dużej konstrukcji z drewna kończy właśnie głowę Karola Wojtyły. Na jego obrazach kolorów jesieni brak. A właściwie są tylko dwa, bo to reprodukcje czarno-białych fotografii. Arkadiusz Andrejkow schodzi z prowizorycznej ławy ze szkicem postaci w ręku. Kartka, pokratkowany obrazek, dwie, trzy puszki farby i pędzel. To wszystko. Wiem już, że potrafi się spakować do plecaka, kiedy rusza w podróż do kolejnych kawałków drewnianych ścian, aby je pomalować. W końcu jest graficiarzem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Adam Pawlaszczyk