Żałoba nie zawsze trwa rok. Czasem dwa lata, czasem pięć lat, czasem całe życie. A tęsknota nigdy się nie kończy.
Pan Benedykt przez 62 lata był mężem pięknej kobiety. Kilka lat temu zmarł na nowotwór trzustki. - Najgorzej było na początku wracać do pustego mieszkania ze świadomością, że on nigdy już nie otworzy mi drzwi... - wyznaje żona.
Rak zaatakował język i zamknął usta mamie Ewy. - Kiedy już nie miała siły nawet pisać, pokazała ręką, żeby jej podać grubą książkę - opowiada córka. - Palcem wybierała kolejne literki i tak tworzyła zdania.
- Na taki cios nie da się przygotować. I kiedy w rodzinie pojawia się rak, wszyscy są bezradni jak dzieci - mówi Joanna.
Nie ma rzeczy niemożliwych
- Nie wiem, czy jestem gotowa tak się otworzyć... - broni się. Łzy cisną się do oczu. Uspokaja je rozmowa o hospicjum domowym. O pierwszym spotkaniu z pielęgniarkami, lekarkami i wolontariuszami. O tym, jak organizowali im życie, jak przyjeżdżali na każdy dosłownie telefon, jak rzeczowo odpowiadali na tysiące pytań i wątpliwości. - Wszystko, co było potrzebne w tym czasie, mieliśmy od ręki - opowiada Joanna. - Materac przeciwodleżynowy, łóżko rehabilitacyjne sterowane pilotem, nowy ssak laryngologiczny. Dla osób z hospicjum nie było rzeczy niemożliwych.
Ta pomoc to nie tylko zaplecze rzeczowe czy materialne. Chory i zagubiona rodzina mogą liczyć na wypisanie recepty, kiedy zajdzie taka potrzeba. Obojętnie czy na silne środki przeciwbólowe, czy syrop od kaszlu. Lekarki, pielęgniarki hospicyjne zwykle pracują dodatkowo w przychodniach, na oddziałach. Znają innych lekarzy, specjalistów w swoich dziedzinach. I nie wahają się użyć znajomości, żeby skonsultować stan swoich podopiecznych, ich bardziej nietypowe dolegliwości czy poprosić o badanie diagnostyczne. Dzięki temu chory może pozostać w domu, nie musi znosić męczarni transportu do szpitala i pobytu w nim. - To było bardzo ważne dla mojego męża: umrzeć tutaj, w swoim pokoju, w swoim łóżku z widokiem przez okno - tłumaczy pani Maria. - Więc i dla mnie było to ważne...
Poznała męża w 1945 roku, gdy jako lokator został dokwaterowany do mieszkania jej rodziców. Takie były czasy: uciążliwa gospodarka lokalowa po II wojnie światowej pozwalała na to, by do prywatnych mieszkań w kamienicach, bez zgody właściciela, wprowadzali się obcy ludzie. W tym przypadku dziwaczna polityka okazała się opatrznościowa. Wojna właśnie wyszła tylnymi drzwiami, przepuszczając w progu młodego mężczyznę, o urodzie wywołującej przyspieszone bicie serca. - Wprowadził się do mojego życia i tak już został - uśmiecha się pani Maria.
W małżeństwie żyli 62 lata. Kiedy mąż zaczął się źle czuć, rozpoczęła się wędrówka po szpitalach, po lekarzach. Ostateczny wyrok: rak trzustki. - Wie pani, to jest takie wredne, trudne do zdiagnozowania miejsce - mówi pani Maria. - Kiedy wreszcie odkrywa się prawdę, zwykle jest już za późno...