Przeciwnicy Donalda Trumpa zdążyli już obwieścić jego porażkę w zbliżających się wyborach prezydenckich, a tymczasem w sondażach urzędujący prezydent USA odrabia straty.
Jego rywal, kandydat demokratów Joe Biden, prowadzi już tylko niewielką większością. Najbardziej zaskakujące jednak są dane pokazujące, że Trump zyskuje poparcie w grupie wyborców kojarzonej dotąd głównie z demokratami: to Latynosi i Afroamerykanie. Wzrost poparcia dla Trumpa wśród tych wyborców (odpowiednio: o 13 i 20 punktów procentowych) idzie w parze ze spadkiem ich poparcia dla Bidena (odpowiednio: 10 i 23 punkty procentowe). Choć w generalnym zestawieniu jest to nadal naturalny elektorat Bidena, to kandydat demokratów ma powody do obaw, gdy o wyniku wyborów będą decydowały pojedyncze głosy. Pamiętać przy tym należy o specyficznym systemie wyborczym w USA: same sondaże ogólnokrajowe nie oddają w pełni spodziewanego wyniku: ten zależy bowiem od wygranej w tzw. stanach wahających się i mających najwięcej głosów elektorskich. To znaczy, że nawet miażdżąca wygrana jednego z kandydatów w stanach o mniejszej liczbie ludności, a tym samym niewielkiej liczbie elektorów (np. 3 w stanie Montana czy 6 w stanie Utah) nic nie da, jeśli kontrkandydat wygrał w stanach z większą liczbą ludności, a tym samym mających większą liczbę elektorów (np. 55 w Kalifornii). W ten sposób przegrała Hilary Clinton, która wprawdzie w skali kraju otrzymała 3 mln głosów więcej niż Trump, to jednak w przełożeniu na liczbę elektorów z poszczególnych stanów wygranym okazał się Trump.
W tym miejscu ważne jest jednak coś innego: wzrost poparcia dla Trumpa w społecznościach latynoskich i afroamerykańskich pokazuje porażkę ruchu opartego na wzniecaniu podziałów etnicznych i rasowych po nieszczęsnym zabiciu czarnoskórego obywatela przez białego policjanta. Od tego czasu w wielu miastach USA dochodzi do regularnych demonstracji, które przerodziły się w otwarte akty przemocy, plądrowanie sklepów, a czasem regularne bitwy. Rosnące poparcie dla Trumpa nie tylko wśród białych Amerykanów pokazuje, że coraz więcej czarnoskórych nie chce utożsamiać się z ruchem Black Lives Matter, którego ofiarami padają często Afroamerykanie. Oni sami rozumieją, że tak naprawdę nikt nie walczy o ich prawa, tylko próbuje się wykorzystać ich sytuację do anarchizacji życia społecznego i tym samym odsunięcia Donalda Trumpa od władzy. Nieprzychylne prezydentowi media (a te stanowią większość), które jeszcze bardziej podsycały narrację o konflikcie rasowym, mogą ponieść kolejną wizerunkową porażkę, gdy ich „moderująca” napięcia rola nie tylko stanie się oczywista dla wszystkich, ale też gdy okaże się nieskuteczna w zmianie lokatora Białego Domu.•
Jacek Dziedzina