Londyn jest przekonany, że pandemia wzmocniła jego pozycję negocjacyjną wobec Brukseli w sprawie umowy handlowej. W nie mniejszym stopniu przekonana jest Bruksela, że to ona rozdaje karty.
Koronawirus przykrył trochę problem brexitu, ale przecież go nie rozwiązał. Wielka Brytania od 1 stycznia formalnie nie jest już członkiem Unii Europejskiej. Jednak do końca roku ma trwać okres przejściowy, w którym Londyn podlega jeszcze unijnym przepisom, choć nie ma już prawa głosu w unijnych instytucjach. W międzyczasie toczy się zawzięta walka o umowę, która ma regulować wzajemne stosunki, przede wszystkim gospodarcze, między Wyspami a Wspólnotą. Londynowi zależy, by zachować większość korzyści, jakie dawało członkostwo w UE, Brukseli – by odejście nie było dla Londynu całkiem bezbolesne. Chodzi o to, by dać sygnał innym potencjalnym „exitowcom”, że wyjście z Unii wiąże się z odczuwalnymi stratami. A potencjalni „exitowcy”, zwłaszcza we Włoszech, przyglądają się negocjacjom z Londynem z wielką uwagą. Na Downing Street 10 panuje przekonanie, że zwłaszcza w dobie pandemii to krajom unijnym bardziej zależy na dobrej umowie, więc można stawiać wygórowane żądania. W Brukseli z kolei rośnie pewność, że to osamotniona Brytania jest skazana na współpracę i zmuszona przyjąć narzucone warunki. Sytuacja zaczyna przypominać trochę wahania na rynku nieruchomości, gdzie sprzedający i kupujący przekonują, że ich pozycja negocjacyjna jest korzystniejsza i dlatego mogą dyktować warunki cenowe zakupu/sprzedaży. Różnica polega na tym, że w przypadku relacji Unia Europejska–Wielka Brytania nie chodzi o jednorazową transakcję, tylko o takie ułożenie relacji, by były korzystne dla obu stron przez dziesięciolecia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina