Kiedy w 1920 r. Matka Boska ratowała Polskę, Salomea ocaliła od śmierci swojego syna uczestniczącego w wojnie polsko-bolszewickiej.
Żyły od wieków w Morzyskach rody Zacharów i Wolników. – Przodkowie nasi, podobnie jak inni mieszkańcy wsi, zajmowali się przeważnie uprawą ziemi, byli również kowalami, garncarzami. Zarówno Zacharowie, jak i Wolnikowie mieszkali w tzw. dolnej części wsi, otoczonej licznymi stawami, podmokłymi łąkami i olchowymi laskami. Tu budowali swoje domostwa i gospodarzyli na ziemi przodków – opowiada Maria Góra, wywodząca się po kądzieli z rodziny Wolników. Jej babcia Salomea z Zacharów urodziła się 27 lipca 1875 roku. Bardzo wcześnie wyszła za mąż za Józefa Wolnika, z którym miała 11 dzieci.
Katechizm przed snem
Maleńkie zdjęcie, które z rodzinnego archiwum wydobywa pani Maria, pokazuje Salomeę jako uśmiechniętą staruszkę. – Babcia była szczupła, niskiego wzrostu, energicznie rządziła w swoim gospodarstwie i ciągle je powiększała razem ze swoim mężem Józefem. Ubierała się, jak wszystkie kobiety, w długie spódnice. A było ich trzy. Biała – sznurówka, druga czarna i na wierzchu wełniana, bardzo suta. Bluzka zapinana pod szyją koloru czarnego, czasem w jakieś wzory. Na to zakładała serdak, a w zimie krótki kubrak. Na plecy zarzucała chustę, w zimie grubą, zwaną baranówką. Na głowie obowiązkowo kolorowa chustka. Włosy ułożone w warkocz zakręcała z tyłu głowy i spinała szpilkami – opisuje pani Maria. Salomei dokuczało ciśnienie. – Miała na komodzie słój z pijawkami. Kiedy czuła się źle, przykładała jedną z nich do szyi, by po pewnym czasie odłożyć pijawkę z powrotem do słoja. Wierzyła bardzo w te pijawki – mówi wnuczka. Wierzyła również w moc wody ze źródełka św. Stanisława, które biło na tzw. Chobocie. Była pobożna. – Pamiętam, jak wieczorem przed zaśnięciem powtarzała katechizm w pytaniach i odpowiedziach zawartych w sześciu prawdach wiary. Robiła to codziennie – podkreśla pani Maria. Jej dziadek, a mąż Salomei, Józef Wolnik, pracował na kolei, a po robocie w gospodarstwie. Bywało, że w świetle latarki zawieszonej na żerdzi kosił łąkę. – Miał państwową posadę, więc były pieniądze, za które chciał wykształcić swoje dzieci. Ciągle dokupywał ziemię, z której część musiał sprzedać m.in. „za dwóje”, bo szkoły były płatne, podobnie jak poprawki, które musieli zdawać jego synowie. Szalejąca inflacja w latach 1932 i 1934 spowodowała, że Józef musiał sprzedać wiele morgów, żeby spłacić pożyczkę hipoteczną za zakup tzw. Wolnikówki. Wtedy bardzo zubożał i podupadł na zdrowiu. Pod koniec życia prawie nie chodził, zmarł 24 kwietnia 1948 roku – opowiada pani Maria.
Dla ojczyzny
Z jedenaściorga dzieci trudne czasy początku XX wieku i I wojny światowej przeżyło siedmioro. Najstarszym z nich był Józef, drugi Jan, potem Maria, Michał, Franciszek, Magdalena i najmłodszy Bronisław. Józef (1898) pracował na kolei. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. – Walczył razem z innym mokrzyszczaninem, Władysławem Przepiórką, który wiele razy odznaczył się bohaterstwem na polu walki z bolszewikami – mówi pani Maria, pokazując wyciągi z akt opisujących odwagę i brawurę Władysława.
Najukochańszym dzieckiem Salomei był drugi syn – Jan. Był najniższy ze wszystkich Wolników, słaby, wątły i chorowity. Kiedy w okolicy szalały odra i czerwonka, choroba dopadła i jedenastoletniego Jasia. Był tak chory, że myślano, iż umrze. A rodzice robili wszystko, żeby go uratować. Posłano po lekarza, w końcu jednak udano się po pomoc do kogoś innego. – Ze źródełka św. Stanisława na Chobocie przyniesiono wodę i pojono nią chłopca z modlitwą i wiarą we wstawiennictwo św. Stanisława, patrona szczepanowskiej parafii, do której należały Mokrzyska – opowiada pani Maria. Zabiegi Salomei przyniosły rezultaty i Jasiek wyzdrowiał. Kiedy chodził do brzeskiego gimnazjum, trwała już wojna polsko-bolszewicka. Wielu miejscowych brało udział w walce.
W 1920 roku w brzeskim gimnazjum za sprawą Kazimierza Missony powstaje Komitet Obrony Narodowej, którego celem było m.in. poszukiwanie ochotników na wojnę. Pod wpływem patriotycznych apeli, a zwłaszcza odezw Józefa Piłsudskiego i Wincentego Witosa, 44 uczniów gimnazjum zgłasza się do polskiego wojska, by pójść na wschodni front wojny z bolszewikami. – Idzie i Jan, choć Salomea bardzo się temu sprzeciwiała z obawy, że wątły i chorowity syn nie da rady. Wujek chciał chyba jednak pokazać, że potrafi, chciał pójść w ślady innych mężczyzn z Mokrzysk, którzy walczyli wcześniej o niepodległość, a teraz o narodowy byt wolnej Polski – podkreśla jego siostrzenica. Podczas walk Jan zostaje ciężko ranny i trafia do szpitala wojskowego.
Mamo, jeść!
Lazaret znajdował się w Prażanach niedaleko Brześcia, na dzisiejszej Białorusi. – Jan zaraził się tam tyfusem i znów stanął oko w oko ze śmiercią. Jego stan był bardzo ciężki, leżał w lazarecie z innymi umierającymi – opowiada pani Maria. W jaki sposób o stanie syna dowiedziała się Salomea? Nie wiadomo. – Babcia postanowiła go odszukać. Zabrała do koszyka bochenek chleba, osełkę masła, gomółkę sera suszonego na strychu i wyruszyła. Nie umiała czytać ani pisać i sobie tylko znanym sposobem po kilku dniach dotarła na miejsce. Dowiedziała się, że syn może już nie żyje albo właśnie umiera. Weszła do sali, gdzie leżeli i już umarli, i dogorywający. Wstrzymując łzy, wypatrywała swojego Jaśka, szła między trupami i konającymi, i wołała: „Jasiek, Jasiek, odezwij się!”. Zaglądając w twarze leżących, próbowała rozpoznać swojego syna. W pewnym momencie usłyszała: „Mamo, tu” i zobaczyła, jak leciutko poruszyła się wychudzona postać. Rozpoznała syna, który słabym głosem powiedział: „Mamo, jeść!”. Podawała mu do ust małe kawałki chleba. Nakarmiła również innych rannych – opowiada usłyszaną od babci dramatyczną historię pani Maria.
Salomea wróciła do Mokrzysk bez syna, ale wkrótce w rodzinnym domu pojawił się uratowany Jasiek. Po wojnie pracował na kolei, m.in. w Zagórzanach i Gorlicach. Tam poznał przyszłą żonę Helenę, z którą osiadł w Stróżówce. Został ojcem czworga dzieci. Zmarł w wieku 95 lat.
Odeszła spokojnie
A Salomea? Żyje spokojnie w Mokrzyskach. Kiedy wybucha II wojna światowa, jej synowie włączają się w obronę ojczyzny. Michał bierze udział w kampanii wrześniowej. Trafia do niewoli niemieckiej, ale udaje mu się uciec z transportu. Przedostaje się do Francji, gdzie tworzy się Armia Polska pod dowództwem gen. Sikorskiego. Stamtąd trafia na przeszkolenie do Anglii, a później do Szkocji. – W 1943 roku jako szef żandarmerii I Dywizji Pancernej gen. Maczka wyrusza na front, przez Normandię, Belgię, Holandię i Niemcy. Walczy w słynnej bitwie pod Falaise. Ciężko ranny trafia do szpitala w Anglii, skąd znów wraca na front zachodni w Niemczech. I znów zostaje ranny. Po wojnie przebywa w Niemczech, czekając na swoją żonę Michalinę, która w 1946 roku dociera do męża z synkiem Markiem. W 1947 roku udają się do Londynu, a później wybierają emigrację w Kanadzie – opisuje losy wujka pani Maria.
Żołnierzem zostaje także Bronisław, najmłodszy z synów Salomei. Po klęsce wrześniowej ucieka na Zachód i walczy pod dowództwem gen. Maczka, m.in. w bitwie pod Falaise, jak jego brat Michał. Po wojnie trafia do Szkocji, gdzie poznaje swoją przyszłą żonę Annę – Szkotkę. I on wyjeżdża w końcu do Kanady. Kolejny z synów, Franciszek, działa w czasie okupacji w Armii Krajowej. – Wujek śmiał się, że nie był żołnierzem jak bracia, a zdobył Berlin – mówi pani Maria. Otóż w 1944 roku Franciszek zostaje zmobilizowany. Trafia do dywizji, która uczestniczy w zdobywaniu Berlina, i wiesza tam polską flagę. Odznaczony medalem za walkę o niemiecką stolicę, wraca do Polski, zakłada rodzinę i osiada w Krakowie.
– Z powodu synów babcia doznała wielu upokorzeń ze strony polskiego państwa. – Najpierw nękali ją gestapowcy, a później ubecy. Pamiętam, jak przychodzili do domu, dokonywali rewizji, niszczyli na jej oczach pamiątki po synach, przewracali beczki ze zbożem w poszukiwaniu listów od nich. Babcia wiedziała, że żyją, a zarazem martwiła się, że nie może ich zobaczyć. Po śmierci męża w 1948 roku sama prowadziła gospodarstwo – mówi jej wnuczka. Pewnego zimowego wieczoru Salomea poszła do obory wydoić krowę. Poczuła się źle i przyszła do domu swojej córki Magdaleny. – Zdążyła powiedzieć, że boli ją głowa. I zawołała jeszcze: „Jasiek, Jasiek, Jasiek”, a potem spokojnie odeszła – dopowiada historię pani Maria. •
Przeczytaj także:
ks. Zbigniew Wielgosz