Przyszłość Kościoła w Polsce to nie kwestia tego, czy współczesny świat zaatakuje nasze wartości, zakwestionuje obyczaje, zgorszy moralnie lub podda rozmaitym prześladowaniom. To kwestia naszej odpowiedzi – tego, w jaki sposób i w jakim kształcie jej udzielimy. Największym zagrożeniem dla chrześcijan jest sytuacja, gdy spór ze światem wiodą pod dyktando jego metod i we właściwym dla niego stylu. Wkraczają wówczas na prostą drogę do samozagłady.
11.08.2020 17:01 GOSC.PL
Celowo piszę o Kościele w Polsce, ponieważ na naszym rodzimym podwórku zachodzi obecnie większość procesów, przez które kilka lub kilkanaście lat temu przechodziły poszczególne kraje Europy Zachodniej – te, w których masowe chrześcijaństwo jest dziś w odwrocie. Problemem jest jednak nie tyle fakt, że one zachodzą – to w dużej mierze jest niestety nieuniknione – ile raczej nasza nieporadność wobec tego, co z sobą niosą. Dlaczego wpływ tych procesów jest nieunikniony? Ponieważ są one przejawem dominującej obecnie w Europie kultury sprzecznej z chrześcijańską wizją świata, zbudowanej już na innej hierarchii wartości, etyce, obyczajowości czy nawet innym sposobie myślenia o człowieku. Proces budowania tej kultury, albo raczej kulturowego konglomeratu – trudno bowiem mówić o jednej spójnej wizji rzeczywistości – trwa już od dziesięcioleci. Aktualnie Europa jest chrześcijańska w swej historycznej tradycji szczycącej się religijnym malarstwem i rzeźbą, liturgiczną muzyką czy sakralną architekturą. Nie jest natomiast chrześcijańska w sposobie przeżywania i praktykowania wiary. Z pewnością nie pomylę się, jeśli powiem, że autentyczni chrześcijanie nie traktujący relacji z Bogiem jako elementu świątecznego folkloru lub zespołu nawykowych zachowań nabytych w procesie wychowania stanowią w niej obecnie mniejszość. Europa jest dziś terenem misyjnym, obszarem do ewangelizacji. Powoli taka staje się również Polska.
Nie potrafimy się na to zgodzić. Boleśnie przeżywamy fakt, że coraz większą akceptację w przestrzenni społecznej zyskują idee, poglądy i postawy, które nie tylko są nam, chrześcijanom, obce, ale które odbieramy jednocześnie jako niebezpieczne i zagrażające. W poczuciu zagrożenia reagujemy więc – często gwałtownie i agresywnie – pozwalając, aby rządziły nami zgorszenie, oburzenie i lęk. Owoc, który wtedy wydajemy, niewiele różni się od tego, co otrzymujemy. Owszem, być może zyskujemy chwilowe poczucie siły i zaspokojenie pragnienia sprawiedliwości, ale nasza postawa w dużej mierze przypomina raczej rzucanie kamieniami w nadciągającą lawinę. Nie zauważamy przy tym, że lawina nadchodzi między innymi dlatego, że przez ostatnie dekady przygotowywaliśmy jej wygodny kulturowy żleb. Boimy się deprawacji naszych dzieci, ale to przecież my często nie potrafiliśmy zbudować z nimi trwałych i dobrych relacji, dzięki którym mogłyby zweryfikować wciskaną im kulturową papkę; nie daliśmy naszym pociechom bezpiecznej więzi, empatii, przestrzeni zrozumienia, nie zachwyciliśmy naszym sposobem życia i pasjami. Załamujemy ręce nad młodzieżą masowo odchodzącą od wiary i porzucającą religijne praktyki? Ale to my nie nauczyliśmy ich prawdziwej modlitwy, nie wprowadziliśmy w świat żywej wiary opartej nie tyle na przymusie wypełniania religijnych praktyk, ile na osobowej więzi z Bogiem. A co daliśmy im w zamian? Nasze lenistwo, duchową bylejakość, moralne kompromisy i konsumpcjonizm. My nauczyliśmy ich, jak smakuje materializm, pokazaliśmy, jak walczyć o swoje, jak po trupach biec do celu, jak nie przebaczać. Czy możemy się zatem dziwić, że dziś otwarcie wybierają to, z czym my niejednokrotnie próbujemy flirtować pod płaszczykiem zewnętrznej poprawności; że otwarcie opowiadają się za tym, w co sami ich wepchnęliśmy niedostatkiem miłości, brakiem świadectwa i pustym moralizowaniem? Nie zwalajmy więc wszystkiego na nadciągające zło, skoro nie potrafiliśmy pokazać w atrakcyjny sposób dobra.
Oczywiście, nie wszystko jest tak czarno-białe i nie chodzi w tym miejscu o to, żeby silić się na upraszczające odpowiedzi. Trzeba jednak dostrzec wreszcie fakt, że negatywne z chrześcijańskiego punktu widzenia wzorce sztuki życia wybierane dziś przez tak wielu – zarówno młodych jak i starych – nawet jeśli lansowane są medialnie, wspierane finansowo i promowane przez całą kulturową machinę zysku, swą siłę rażenia zyskują głównie przez deficyt kontrpropozycji. Innymi słowy, mówimy im „nie”, ale nie potrafimy atrakcyjnie pokazać tego, co proponujemy w zamian. Dlaczego? Bo sami nie jesteśmy ludźmi przemienionymi. Lubimy wzywać wszystkich wokół do opamiętania, ale w nas samych wciąż jeszcze nie dokonało się to, o czym mówił Jezus: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” (Mk 1,15). Tymczasem nawrócenie (metanoia), to najpierw zmiana myślenia. Jeśli nasze myślenie nie zostało przemienione w duchu Ewangelii, jak możemy w ewangeliczny sposób działać? W efekcie działamy pod wpływem gniewu, lęku i negatywnych emocji, łudząc się że w ten sposób postawimy granice złu i prowokacji. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że właśnie wówczas jesteśmy jak zwietrzała sól – cóż z tego, że sypie się jej wiele, skoro w oczach tego świata już dawno straciła swój smak.
Jaka powinna być więc odpowiedź chrześcijan wobec przemian zachodzących obecnie w Polsce? Nie mam zamiaru ulegać pokusie dostarczania tanich, systemowych rad. Pytam się raczej samego siebie, w jakim stopniu odpowiedź może przyjść przez moje życie; czy obfituje ono w radość bycia z Bogiem i na ile mogą doświadczać tego inni? Pytam się też, czy potrafię ludzi, których On stawia na mojej drodze, potraktować jako wartość samą w sobie – nawet jeśli prowokacyjnie rzucają mi w twarz zlepek zbuntowanych i obolałych antywartości? Pytam się wreszcie, czy jest we mnie ta intrygująca dla wielu żyjących bez Boga wolność od przymusów doczesności, cierpliwa stanowczość i łagodna moc wkorzeniona w pokój, który rodzi się z doświadczenia Jego bezpiecznej, troskliwej obecności? Jeśli tak, wszystko, co zaoferuję współczesnemu człowiekowi – od aktywnej ewangelizacji po proste uczestnictwo w jego dramacie – będzie świadectwem nadprzyrodzoności. Jeśli nie – moja odpowiedź będzie co najwyżej ukrytym kompromisem z metodami tego świata.
Aleksander Bańka