85 proc. kobiet, które dokonały aborcji, stwierdziło, że nie zgodziłyby się na nią, gdyby miały wystarczające wsparcie partnera. Czyli gdyby powiedział krótko: „Nie bój się, damy radę”.
Kobiety z doświadczeniem aborcji opowiadają, że niezwykle ważne są rocznice zabiegu. Naprawdę tak jest? Pamiętają, że to akurat 2 października 20 lat temu?
– Tak. Nie wiemy, jak to się dzieje, ale bardzo wiele pań, które mają na sumieniu aborcję albo doświadczenie śmierci (na przykład straty okołoporodowej), koduje rocznice tych wydarzeń. Zapadki otwierają się w nich i kobiety reagują często nieświadomie depresją.
Czy to prawda, że kobiety te patrzą później często na mężczyzn jak na potencjalnych agresorów? Aborterami są przecież zazwyczaj lekarze…
– W tej chwili większość aborcji to kwestia farmakologiczna. To o tyle skomplikowana sytuacja, że później ludzie katują się, oskarżając samych siebie. Nie mogą zwalić winy na lekarza, zamykają się często w skorupie i trafiają do nas, przedstawiając się: „Jesteśmy mordercami”. Kwestia poczucia winy jest tu niemal stuprocentowa. Podobnie jest u mężczyzn.
Syndrom poaborcyjny kąsa nie poprzez wielkie awantury, tylko przez cichy, skrywany żal? Wzajemne oskarżenia, brak zaufania…
– Różnie bywa. Aborcja była przecież punktem kulminacyjnym czegoś, co już trwało. Małżonkowie już zbudowali wcześniej pewien małżeński taniec, język, kody komunikacji. Potem nastąpił ten punkt kulminacyjny i pewne rzeczy, dotąd tłamszone, ujrzały światło dzienne. Dla kogoś to mogło być skrywanie emocji, cichy żal. Ktoś, kto dotąd uciekał, będzie zwiewał jeszcze bardziej: na ryby i na grzyby…
W kolejny etat w pracy?
– Tak. To działa na zasadzie korka od szampana, w zmasowany, często niekontrolowany sposób. Dlaczego tak się dzieje? Jedną z podstawowych rzeczy, które się dokonują po aborcji, jest złamanie zaufania do mężczyzny. Badania amerykańskie i kanadyjskie pokazują jak na dłoni: 85 proc. kobiet, które dokonały aborcji, stwierdziło, że nie zgodziłyby się na nią, gdyby miały „wystarczające wsparcie partnera”. Czyli gdyby powiedział krótko: „Nie bój się, damy radę”.
Sporo mówi się o zranieniu śmiercią, dotykającym dzieci osób, które dokonały aborcji. Ale czy to nie jest furtka? Będą rozdrapywały rany przez całe życie i zwalały nieustannie winę na matkę i ojca…
– Dlatego nie jestem zwolenniczką tego, by mówić o aborcji dzieciom, nawet dorosłym, z biegu, przy kolacji. Prawda może zabić. Zawsze trzeba się spytać o cel. Nie chodzi tu tylko o rodzinne tajemnice dotyczące aborcji, ale też na przykład o opowiadanie dzieciom o tym, że mama czy tata mieli próbę samobójczą, kolaborowali, mają na sumieniu zdradę. Nie jest trudno wrzucić granat i uciec, sztuką jest umiejętnie ten temat pociągnąć. Dla dziecka taka informacja jest szokiem. Trafiła do mnie dziewczyna. Gdy zaszła w ciążę, jej matka rzuciła: „Pójdziemy do lekarza. Znam go, bo byłam u niego na aborcji”. Dziewczynie, która dowiedziała się, że miała rodzeństwo, rozsypał się świat. I takie dziecko albo do końca życia będzie jęczało o bombie w kołysce: „trudno taki już jestem i nie zmienię się”, albo dojrzeje, weźmie tobołek i odpowiedzialność za swe dorosłe życie.
Co to znaczy „taki już jestem”? Neurotyczny, słaby?
– Najczęściej takie dzieci uciekają w jakieś wewnętrzne zobowiązania, chcą perfekcyjnie spełnić oczekiwania rodziców. To bardzo częste zjawisko. Inne powielają rodzinne historie. Mają problem z niską samooceną. Często widać u nich kurczowe trzymanie się rodziców i to nie dla siebie samych. Nie wolno mi opuścić rodzica – mówią – bo on jest taki słaby, kruchy, bezradny.
Marcin Jakimowicz