W jaki sposób niektórzy potrafią pogodzić walkę z dyskryminacją ze względu na płeć czy kolor skóry z równoczesnym biadoleniem, że nie można dopuścić, by prezydenta wybrano głosami osób z podstawowym wykształceniem?
01.07.2020 17:44 GOSC.PL
Gdy opadły pierwsze emocje związane z wynikami ogólnymi pierwszej tury wyborów, przystąpiono do analiz szczegółowych. A z tych wynika m.in., że w grupie wyborców z wyższym wykształceniem zdecydowanie wygrał Rafał Trzaskowski, zaś Andrzej Duda zwyciężył w grupie wyborców z wykształceniem podstawowym. W sieci coraz częściej pojawiają się apele, by nie dopuścić, by prezydenta wybrali niewykształceni wyborcy. Na alarm biją zarówno nieznani (w pewnością wykształceni) internauci, jak i osoby publiczne. I trudno nie dostrzec absurdu w tym, że najczęściej są to ci sami ludzie, którzy bronią demokracji przed autorytarnymi ciągotkami PiS-u, a profile facebookowe mają wypełnione walką z dyskryminacją, np. ze względu na płeć, orientację seksualną czy kolor skóry. Nie żeby w samej walce z dyskryminacją było coś złego. Wręcz przeciwnie. Nie umiem jednak zrozumieć, jakim cudem spinają w spójną całość tę antydyskryminacyjną narrację z jawnym i niedemokratycznym dyskryminowaniem setek tysięcy ludzi, którzy żyją obok nich, a ich jedyną winą jest to, że z jakiegoś powodu zakończyli edukację na poziomie podstawowym. To się nie tylko nie trzyma kupy, ale wręcz jest wewnętrznie sprzeczne.
Po pierwsze dlatego, że demokracja tym się różni od oligarchii, że nie uznajemy prymatu jakiejś kasty nad inną, ale zakładamy równość obywateli w prawach, a głos osoby niewykształconej jest wart dokładnie tyle samo co głos profesora doktora habilitowanego. Oczywiście możemy się zastanawiać nad tym, czy profesor nie ma aby większych możliwości analitycznych i czy jego decyzja wyborcza nie będzie z tego powodu lepsza. Tyle że jeśli zechcemy realizować takie przekonanie w postaci radykalnej, czyli różnicowania z tego powodu praw wyborczych lub faktycznie ograniczając jakimś grupom społecznym możliwości realizacji prawa wyborczego w inny sposób (słynne "zabierz babci dowód"), to praktycznie przestajemy być demokratami, a zostajemy zwolennikami oligarchii, za których powinny zabrać się wszelkiego rodzaju organizacje antydyskryminacyjne, z Rzecznikiem Praw Obywatelskich na czele.
Drugi powód, dla którego przecieram oczy ze zdumienia, widząc tego rodzaju apele, wygłaszane przez te same osoby, które aktywnie włączają się w akcję przeciw rasizmowi BLM, to prosty paradoks zamkniętego koła. Najpierw - słusznie zresztą - nawołują do równego traktowania osób o różnych kolorach skóry czy pochodzeniu etnicznym, następnie z pogardą traktują osoby o niskim wykształceniu. Tymczasem w USA, gdzie rozpoczęły się antyrasistowskie protesty w ramach ruchu BLM, Afroamerykanie są wyraźnie słabiej wyedukowani niż Amerykanie pochodzenia europejskiego. Oczywiście przyczyny tego, że społeczność afroamerykańska jest gorzej wykształcona, są złożone, często wynikają z mniejszych możliwości na starcie, ale czy w Polsce nie jest podobnie? Czy dziecko z ubogiej rodziny z niewielkiej wioski ma takie same szanse na dobre wykształcenie jak syn znanego jazzowego kompozytora czy krakowskiego profesora? Oczywiście, że nie. Więc dlaczego miałoby być traktowane z pogardą, jak obywatel drugiej kategorii czy innego gorszego sortu?
Wybory to święto demokracji. Poświętujmy, zachowując się jak demokraci.
Wojciech Teister