Milczenie owiec

Moment, w którym „rosnąca rola świeckich” w Kościele przestanie być rozumiana jako „rosnąca liczba ministrantów”, stanie się momentem wyzwolenia ze zmowy milczenia wokół tematów „nie do ruszenia”.

Często rozmawiam z osobami niewierzącymi. Z niektórymi mam bardzo dobre relacje (bo niby dlaczego nie). Ostatnio jedna z nich ze zdumieniem odkryła, że mnie w Kościele uwiera to samo, co ją. Uściśliłem najpierw, że mnie w Kościele uwiera w pierwszej kolejności moja własna osoba. Wprawdzie uznała to za zwykłą kokieterię z mojej strony, ale że człowiek ma lustro i w spowiedzi nie cudze grzechy przecież wyznaje, to wiadomo, że nie ma co kokietować. Od razu jednak dodałem, że przecież świadomość własnej nędzy nie przeszkadza, by różne jej formy dostrzegać we własnej rodzinie, jaką jest Kościół. A pewnie jest i tak, że im więcej własnej marności, tym większe wyczulenie na wszelkie jej mutacje wokół.

Ale jest coś znacznie ważniejszego. To „odkrycie”, że mnie i osoby niewierzące w Kościele może uwierać czy boleć to samo, prowadzi do jeszcze jednej konkluzji. Dla niewierzących bulwersujące wydarzenia i postawy katolików są najczęściej potwierdzeniem, że ich wyobrażenie o Kościele i negatywne uczucia wobec niego są jak najbardziej zasadne. Mnie w tych samych wydarzeniach boli to, że z ich powodu niewierzący właśnie w swojej niewierze mogą się utwierdzić. Boli też to, że wiem, iż Kościół nie tylko może być inny, ale że w wielu miejscach, także w Polsce, jest naprawdę inny niż ten znany z mediów.

Gdy w 2016 roku podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie nagle ulice zamieniły się w jeden wielki festiwal życia, błogosławieństwa i głoszenia radości Ewangelii, niektórzy zadawali sobie pytania: skąd ci ludzie się wzięli? Otóż oni są cały czas. Mocne śpiewy i poruszające świadectwa, widowiskowe przedstawienia i piękna liturgia nie wzięły się znikąd, tylko z codziennej formacji, godzin modlitwy i głoszenia słowa Bożego wszelkimi sposobami i we wszystkich możliwych miejscach (od Internetu, przez ulicę, po restaurację czy więzienie). Tyle tylko, że wtedy akurat pokazała to telewizja publiczna (i za to akurat chwała TVP pod obecnym zarządem).

Nagle „okazało się”, że w Polsce Kościół żyje. Żyje tam, gdzie nikt nie przeszkadza ani właściwie uformowanym duchownym, ani świeckim, głosić Jezusa; gdzie nie zastępuje się głoszenia kerygmatu bajkogawędziarstwem o Ewangelistach w rządzie czy ocierającym się już o bałwochwalstwo „homiliom pochwalnym dla jubilata”; gdzie liturgia jest przeżyciem wspólnoty odkupionych, a nie półpaństwową „akademią ku czci”; gdzie zarządzanie diecezją jest również pasterzowaniem i wychowywaniem duchownych, a nie stosowaniem mobingu i łamaniem kręgosłupów księży, którzy mają odwagę przeciwstawić się nadużyciom.

Jeśli my, świeccy, nie będziemy głośno mówić o „błędach i wypaczeniach”, to zaprzeczymy swojemu powołaniu, które wynika z samego chrztu. Sobór Watykański II w konstytucji dogmatycznej „Lumen gentium” powiedział o wiernych świeckich, że „wcieleni przez chrzest w Chrystusa, ustanowieni jako Lud Boży i uczynieni na swój sposób uczestnikami kapłańskiego, prorockiego i królewskiego urzędu Chrystusowego, ze swej strony sprawują właściwe całemu ludowi chrześcijańskiemu posłannictwo w Kościele i w świecie”.

Problem w tym, że niektórzy ciągle uważają, że to posłannictwo ogranicza się do roli ministranta (bardzo ważnej, ale jednak nie jedynej). To jest ten moment, w którym to świeccy muszą powiedzieć jasno „non possumus”. Nie w imię jakiegoś buntu, ale w imię miłości do Kościoła. Często wydaje nam się, że prorockie słowa i napomnienia muszą odnosić się wyłącznie do świata. W tym jako katolicy jesteśmy naprawdę świetni. I daleki jestem od lekceważenia realnych zagrożeń zewnętrznych, sam zresztą nieraz o nich pisałem. Tylko z jakiegoś powodu im bardziej ktoś krzyczy wyłącznie o wrogach zewnętrznych, tym mniej chętnie przyznaje, że dużo gorszy wróg może czaić się wewnątrz. A tym wrogiem jest nie tylko grzech ludzi Kościoła (czyli każdego z nas ochrzczonych), ale przede wszystkim chore struktury, układy, mentalność i cała straszliwa nomenklatura, w której niewierzący słusznie nie potrafią dostrzec niczego, co mogłoby ich pociągnąć.

Mówił o tym w minioną sobotę abp Grzegorz Ryś: „To jest bolesne, że możesz się zderzyć z ludem Boga, kiedy idziesz do niego ze słowem Bożym. Możesz się zderzyć z wrogością, możesz się zderzyć z prześladowaniem, odrzuceniem. W samym środku Kościoła. Przychodzisz z Ewangelią i w Kościele ci mówią: my tego nie chcemy słuchać. A jak się tego nie przerobi, to się nie ma co do pogan wybierać. Wtedy ta misja do pogan to tylko ucieczka. Własnego Kościoła nie potrafimy zbudować w sposób ewangeliczny i chcecie iść do pogan? Do czego ich chcecie zaprosić? Do takiego dziadostwa? To jest to, co Jezus mówi do faryzeuszy: obchodzicie cały świat, żeby pozyskać jednego współwyznawcę, a jak go już pozyskacie, czynicie go gorszym niż jest. Po co zapraszać ludzi z zewnątrz do Kościoła, który nie jest uporządkowany po Bożemu?".

Chcę nadal mieć do czego zapraszać niewierzących znajomych. Dlatego nie zamierzam milczeć, gdy w moim Kościele ktokolwiek zechce dalej psuć to, co zostało nam powierzone.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina