Potęga gospodarcza, naukowa i militarna Stanów Zjednoczonych idzie w parze z gigantycznym rozwarstwieniem społecznym. To stwarza idealne warunki do wzniecenia rewolucji.
Można dużo mówić o podziałach na tle rasowym (pisaliśmy o tym tydzień temu), ale to, co najgroźniejsze dla stabilności amerykańskiego społeczeństwa, jest niemal niezauważalne, a w każdym razie prawie nieobecne w analizach dotyczących problemów ekonomicznych i socjalnych przeciętnych Amerykanów. Jeśli już ktoś zdobędzie się na zdjęcie różowych okularów i przerzucenie się z hollywoodzkich wyobrażeń o American dream, w najlepszym wypadku posługuje się właśnie kluczem rasowym czy etnicznym. I, owszem, podziały te częściowo pokrywają się z podziałami ekonomicznymi i społecznym awansem lub wykluczeniem. Ale to nie pochodzenie jest głównym źródłem amerykańskich nierówności. I nie o „zwykłych” nierównościach mówimy, tzn. nie o takich, które charakteryzują np. społeczeństwa europejskie, gdzie między ogromnym bogactwem a życiem na granicy ubóstwa lub w skrajnej nędzy jest miejsce na bardziej lub mniej zamożną klasę średnią. W Stanach Zjednoczonych, choć trudno w to uwierzyć, klasa średnia kurczy się systematycznie od wielu lat. W państwach rozwiniętych, m.in. zachodnioeuropejskich, akceptowalna społecznie dysproporcja w zarobkach wynosi najwyżej 5 do 1 czy też 8 do 1 (w zależności od tego, czy mówimy o Północy, czy Południu kontynentu). W USA ekonomiści jeszcze przed pandemią koronawirusa mówili o dysproporcjach sięgających stosunku 15 do 1 lub jeszcze większych (w zależności od stanu). Ponieważ lockdown związany z epidemią już uderzył w różne sektory gospodarki, można spodziewać się drastycznego wzrostu tych nierówności. I to jest prawdziwa tykająca bomba, dla której takie rozruchy jak ostatnio mogą stać się zapalnikiem czegoś poważniejszego.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina