Dla wielu to jedyny możliwy dziś sposób przeżywania i manifestowania wiary – na polu walki, w bitewnym zgiełku. Skoro idzie atak na Kościół, trzeba go odeprzeć, wzniesioną nienawistnie dłoń odciąć, a złorzeczący język z powrotem do gardła wepchnąć. Po ludzku to zrozumiałe i nawet po części zgodne z logiką prawa do obrony tego, co najbardziej osobiste i najświętsze. Sęk w tym, że w tej logice kryje się pewna pułapka.
09.06.2020 18:05 GOSC.PL
Nie mam wątpliwości, że Kościół coraz bardziej przypomina dziś samotną twierdzę pośród panującego wokół duchowego chaosu, moralnego relatywizmu i rozlewających się szeroką strugą rozmaitych ludzkich dramatów. Różne jednak mogą być oblicza tej samotności. Istnieją twierdze ponure, posępne i niedostępne, straszące pustką na tle mrocznego krajobrazu – twierdze, obok których przechodzi się pośpiesznie lub obojętnie, odwracając głowę w poszukiwaniu lepszych widoków. Bywają również i takie, które w samym środku martwej i złowrogiej okolicy przyciągają ciepłem bijącego z nich światła, napełniają otuchą i wlewają nadzieję; takie, których się wypatruje jak ocalenia i do których się wędruje, aby znaleźć życie. Jaką twierdzą będzie Kościół?
Podczytuję ostatnio Nowe paradoksy wielkiego francuskiego jezuity, kardynała Henriego de Lubaca i trafiam na takie słowa: „Bardzo to niebezpiecznie dla katolika być – jak to się dziś mówi – katolikiem wojującym. Bowiem – wyjąwszy zmagania życia wewnętrznego, kiedy to człowiek walczy sam ze sobą – w boju bardzo trudno jest kogoś nie zwalczać. A nie mniej trudno jest kogoś zwalczać nie uchybiwszy przy tym bezstronności, miłosierdziu, cierpliwości, pokorze, sprawiedliwości oraz innym cnotom, bez których, lub przynajmniej bez zabiegania o które nie jest się naprawdę katolikiem; a w każdym razie nie katolikiem prawdziwie »wojującym«”. Stałe uchybianie tym cnotom jest niczym innym, jak posługiwaniem się metodami wroga i w konsekwencji – mniej lub bardziej świadomym przechodzeniem na jego stronę. W tym właśnie kryje się pułapka.
Nie znaczy to, oczywiście, że o twierdzę Kościoła nie powinniśmy walczyć. Możemy jednak tak bardzo skupić się na jej obronie, jakby powodzenie i przetrwanie Kościoła zależało tylko od nas. Możemy więc wystawić straże i wypatrując wroga na zewnątrz, otoczyć się podwójnym murem, wzmocnić baszty, pogłębić fosy i podnieść w górę zwodzone mosty, aby żaden intruz z tego świata do środka się nie przedostał. Z takiej twierdzy prędzej czy później wyrzuca się wszystkich potencjalnych zdrajców, których za bardzo czuć światem – w końcu mogliby osłabić rycerskie morale i wpuścić do środka słodki zapach zepsucia. Kto pozostanie? Garstka wojów podejrzliwie lustrująca okolicę zza stalowych krat.
Jak zatem walczyć o twierdzę Kościoła? Przede wszystkim zgodnie z zaleceniami św. Pawła, który pisał: „Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: «Abba, Ojcze!»” (Rz 8, 14–15). „Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia” (2Tm 1,7). Jaki z tego wniosek? Przede wszystkim taki, że katolik prawdziwie wojujący nie hoduje w sobie syndromu oblężonej twierdzy i nie przekuwa lęku w agresję zwróconą przeciw wszelkim faktycznym lub domniemanym zagrożeniom. Nie musi tego czynić, ponieważ wie, że prowadzi go Duch Boży – ten sam, który nie pozwoli upaść Kościołowi. Jeśli mamy więc w tym świecie, jako uczniowie Jezusa Chrystusa, faktycznie prowadzić jakąkolwiek walkę, to przede wszystkim taką, która najpierw zostanie wydana naszym wewnętrznym słabościom – pysze, głupocie, arogancji, dwulicowości, zakłamaniu. Tocząc z nimi bój, chronimy Kościół przed największym z możliwych zagrożeń. Owszem, mamy również prawo, a nawet obowiązek obrony naszych wartości, gdy są bezpardonowo atakowane. Ważne jednak, abyśmy nie zagubili proporcji. W końcu jako chrześcijanie najbardziej przekonujący dla świata byliśmy nie wtedy, gdy skutecznie zadawaliśmy bolesne ciosy, ale wtedy, gdy potrafiliśmy zło dobrem zwyciężać.
Aleksander Bańka