To jest zupełnie inna książka od poprzedniej. W dwunastu rozdziałach staram się ukazać jak w życiu codziennym prymas Wyszyński praktykował najważniejsze cnoty chrześcijańskie – tytułową wiarę, nadzieję, miłość – zachęca dr Ewa K. Czaczkowska. Dziś przypada premiera jej najnowszej książki o Prymasie Tysiąclecia pt. „Prymas Wyszyński – wiara nadzieja, miłość”.
W książce uderza ojcowski stosunek Kardynała do swoich wiernych.
To prawda, prymas chciał być przede wszystkim pasterzem, ojcem, co przejawiało się m.in. w tym że homilie zwykł rozpoczynać od słów „umiłowane dzieci Boże, dzieci moje”. Był ojcowski, czyli wymagający, a jednocześnie pełen troski, miłości i miłosierdzia. Również wobec księży. Nie znaczy to, że nie bywał krytyczny czy nawet ostry w słowach, ale nigdy nie niszczył ludzi. Starał się, i tego też uczył księży, aby prawdę głosić z miłością. Myślę, że to jest wciąż największe wyzwanie - prawdę głosić wytrwale, bez wypaczanie jej, ale z miłością.
Bez wątpienia wiąże się to z jedną z dewiz życiowych Prymasa, która brzmi „czas to miłość”. Jak realizował tę postawę w swoim życiu?
Pełne to zdanie, wypowiedziane w kazaniu do młodzieży brzmi: „Ludzie mówią czas to pieniądz, a ja wam mówię: czas to miłość”. Myślę, że to jedno z tych prymasowskich zdań najbardziej trafnych i zawsze aktualnych. On sam ceniąc czas rozdawał go innym. Cały był dla innych. Doskonale obrazuje to choćby dziennik pro memoria. Całe dnie, od rana do nocy miał wypełnione spotkaniami. Tysiącami spotkań rocznie z ludźmi wszelkich stanów, środowisk, kondycji. Nie tylko w czasie wizytacji duszpasterskich, ale podróży w różne części kraju. A przy tym starał się nie zaniedbywać rodziny, kultywował dawne przyjaźnie, z okresu zanim został prymasem i jeszcze sprzed wojny. Te hasło: „czas to miłość” w życiu prymasa realizowało się przede wszystkim w głoszeniu ewangelii. Bo to było najlepsze co w czasie mu danym mógł dać innym.
W książce zaskakuje stwierdzenie, że kard. Wyszyński nie widział siebie w roli przywódczej, a jednak został postawiony na kościelnym piedestale. Gdzie w takim razie widział siebie Prymas?
Tak, to może dziwić, ale Stefan Wyszyński nie chciał być przywódcą, nie chciał być prymasem a nawet biskupem. Mówił i pisał o tym, m.in. w pro memoria. I myślę, że brak dążenia do najwyższych urzędów, co samo w sobie nie musi być złe, sprawiło, że traktował wszystkie te nominacje jako prawdziwą służbę. A kim pragnął być? Jak pisał w dzienniku najchętniej wiejskim proboszczem na parafii położonej wśród lasów. Gdy otrzymał nominację na biskupa lubelskiego żal mu było opuścić włocławskie seminarium, gdzie był rektorem i porzucić zaangażowaną społecznie publicystykę, w której czuł się dobrze. Jeszcze trudniejsza decyzja stanęła przed nim w 1948 roku, gdy otrzymał nominację na arcybiskupa gnieźnieńskiego i warszawskiego oraz prymasa Polski. Kilka lat temu odnalazłam w archiwum list pisany przez prymasa-nominata do Piusa XII 1 stycznia 1949 roku, w którym tłumaczył dlaczego wahał się przyjąć nominację. On po prostu czuł się człowiekiem marnego stanu, gdy czasy wymagały, jak pisał, męża w pełni i doskonale Bożego, mocnego duchem, gotowego na cierpienie, obdarzonego mądrością i chrześcijańską rozwagą. Dla mnie uderzające jest, że cechy, jakie zdaniem Wyszyńskiego powinny charakteryzować osobę stojącą na czele Kościoła w Polsce w tych trudnych czasach, a których uważał, że nie ma, w nim właśnie z czasem się w pełni objawiły.