Sam się zdumiałem, kiedy to przeczytałem. Brzmi radykalnie: „A daj Boże, by nie było żadnej duszy chrześcijańskiej, która by się w taki sposób modliła”. Chodzi o mechaniczne powtarzanie wyuczonych modlitw. Trudno te słowa zlekceważyć – w końcu ich autorką jest jedna z najbardziej niezwykłych kobiet w historii Kościoła.
27.04.2020 12:54 GOSC.PL
Nie przebierała w słowach, nazywając to zdrożnością i bezmyślnością. Święta Teresa od Jezusa, doktor Kościoła, mistyczka, mistrzyni duchowa i wielka reformatorka zakonu karmelitańskiego tak pisała do swoich sióstr zakonnych w „Twierdzy wewnętrznej”: „Lecz kto by nałogowo zwykł rozmawiać z Boskim Majestatem tak, jakby mówił do swego sługi, nie zważając, czy wyraża się dobrze, czy źle, i mówi, co mu przyjdzie na usta albo co od ciągłego powtarzania już umie na pamięć, tego modlitwy, powtarzam, nie uznaję za modlitwę. A daj Boże, by nie było żadnej duszy chrześcijańskiej, która by się w taki sposób modliła. Do was, siostry, ufam w miłosierdzie Boże, że nigdy podobna zdrożność się nie zakradnie, bo macie w zwyczaju rozważać o rzeczach wewnętrznych, co jest od podobnej bezmyślności skuteczną obroną”.
Skąd tak wielki radykalizm świętej Teresy? Czy to znaczy, że nasze babcie i dziadkowie od lat codziennie recytujący w kościelnej ławce litanie, nowenny i różne okolicznościowe modlitwy czynią coś złego? Czy powinniśmy się przejmować tym, że w zestawie naszych zwyczajnych pobożności figurują modlitwy regularnie odmawiane z książeczek do nabożeństwa?
Nie sądzę, żeby święta Teresa uważała korzystanie z rozmaitych modlitewników za coś niewłaściwego, a litanie i nowenny – za jakąś zdrożność. Wręcz przeciwnie, z pewnością miała świadomość, że to wszystko jest ważne i potrzebne; że ma swe podstawy w liturgicznej tradycji Kościoła i może być pomocnym narzędziem w modlitewnym spotkaniu z Bogiem. Sęk w tym, że to narzędzie potrafi wypełnić nam całą duchową przestrzeń, co więcej, czyni to na tyle skutecznie, że nie pozostawia już miejsca na nic innego; wypełnia i zawłaszcza do tego stopnia, że często, paradoksalnie, bardziej przed Bożą obecnością zasłania, niż do Boga zbliża. Ale przecież – powie ktoś – recytując modlitwę za modlitwą, wkładamy w to niejednokrotnie całe serce. Wcale nie musi to być czynność mechaniczna, bez związku z treścią. Owszem – odpowiem – i ma to wówczas pewien sens. Ale wyobraźmy sobie, że spotykają się dwie zakochane w sobie osoby. Jedna z nich otwiera książkę i przez całe spotkanie odczytuje tej drugiej wzniosłe przesłania o niej i do niej. Tak mija spotkanie za spotkaniem – dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku. Choćby to były najpiękniejsze peany, w pewnym momencie przestaną spełniać swą rolę. Nie zbliżą do siebie zakochanych, nie doprowadzą do wzajemnego poznania, nie skontaktują z problemami. Raczej wykreują sztuczny świat między realnymi osobami, który prędzej czy później któraś z nich porzuci. Bóg jest zdecydowanie bardziej cierpliwy niż my, a my z kolei potrafimy przywiązać się do naszej rutyny i przyzwyczajeń. Czy taka modlitwa, albo też – jak pisze Święta Teresa – „nałogowe rozmawianie z Boskim Majestatem” ma wartość? Z pewnością tak. Jest przecież konkretnym czasem poświęcanym Bogu, formą ofiary z siebie i przez to – aktem miłości. Problem jednak w tym, że taka modlitwa nie kontaktuje nas z nami samymi (z naszą słabością, grzechem, ale i z wielkością oraz godnością dzieci Bożych), nie prowadzi w głąb. Może hartuje naszą wytrwałość i ćwiczy w wierności, ale nie uczy słuchania Boga, nie otwiera na Boże poruszenia i natchnienia, nie oczyszcza i nie kontaktuje z Jego miłością. Dlatego Święta Teresa jest tak radykalna. Ona widzi modlitwę jako coraz bardziej intensyfikująca się relację, drogę do zjednoczenia z Bogiem, a modlitwa recytowana, gdy stanowi jedyną formę naszej modlitewnej aktywności, może nas skutecznie zatrzymać u początków tej drogi – nie daje takiego doświadczenia miłości Boga, jakiego On dla nas pragnie.
Sprawa rozbija się więc o sposób modlitwy i o proporcje. Trudno nie posługiwać się gotowym tekstem, modląc się za pomocą litanii lub nowenny. Ale tego rodzaju duchowa recytacja kryje w sobie również pewne pułapki, w które niechybnie wpadniemy, gdy oddamy jej naszą relację z Bogiem na wyłączność. Pułapkę powierzchowności, rytualizmu, bezrefleksyjnego gadulstwa, bezmyślnego powtarzania wyuczonych formułek. Niestety, wciąż wiele osób nawet nie wie, że można swoimi słowami powiedzieć Bogu coś o sobie; że można trochę przed nim pomilczeć, wsłuchując się w Jego obecność, i w najprostszych słowach opowiedzieć Mu o sprawach serca. Wielu nie sądzi nawet, że Bóg mógłby wprost – w natchnieniach i poruszeniach serca – na ich modlitwę odpowiedzieć. Nie są tego świadomi, bo samo tylko odmawianie modlitw nie daje im kontaktu z tym wymiarem życia duchowego. W konsekwencji Bóg kojarzy im się często z kimś surowym, odległym i niedostępnym, komu trzeba złożyć modlitewną daninę i zaliczyć przed Nim modlitewny obowiązek; kto kiedyś nas rozliczy z nieodprawionych pobożności i nieodmówionych litanii, bo przecież to grzech się nie modlić.
Może więc już najwyższy czas, żeby coś w tej kwestii zmienić? Okres pandemii to dobra okazja, żeby nawrócić się w naszym sposobie przeżywania relacji z Bogiem; żeby uwolnić się od wielomówstwa i pustosłowia, żeby przemyśleć pielęgnowane od lat złe modlitewne nawyki. Koronawirus wybił nas z duchowych nałogów, przyzwyczajeń, odebrał wiele z tego, co przez lata praktykowaliśmy bezmyślnie i automatycznie. Może właśnie tym pragnie posłużyć się Bóg? Może odbiera nam coś po to, aby zwrócić z nawiązką w innym, głębszym wymiarze? Może chce nas ocalić, a nie zniszczyć? Pandemia spulchniła glebę naszych serc, przywiązanie do tradycyjnych zwyczajów i wartości zasiliła nowymi oczekiwaniami, pytaniami, dylematami, wywlokła na wierzch deficyty w postaci braku żywego doświadczenia wiary, teologicznej niewiedzy czy nawet nieumiejętności autentycznej modlitwy. Jeśli więc rzeczywiście chcemy wzrastać, nie możemy tej gleby zasiać starym ziarnem, wcisnąć w nią zużytych schematów i przyzwyczajeń. W przeciwnym razie, prędzej czy później, znów ją wyjałowimy. Jeśli więc rzeczywiście jest w tym przedziwnym czasie coś apokaliptycznego, jakiś nadprzyrodzony znak, to może właśnie naprowadzają na niego te słowa z objawienia świętego Jana, które wszyscy powinniśmy potraktować jako wezwanie: „Oto czynię wszystko nowe” (Ap 21,5).
Aleksander Bańka