O naturalnym odruchu serca, Bożym planie i dowodach na to, że miłość zmartwychwstała, mówi s. Julietta Homa OP, która z innymi dominikankami w Wielki Piątek pojechała służyć podopiecznym bocheńskiego Domu Pomocy Społecznej, gdzie stwierdzono COVID-19.
Beata Malec-Suwara: Ile potrzebowała Siostra czasu na podjęcie decyzji o przyjeździe do bocheńskiego Domu Pomocy Społecznej?
Siostra Julietta Homa OP: Nie potrzebowałam go wcale. To był naturalny odruch serca. Skoro była taka potrzeba w tej specyficznej sytuacji, która dotyka praktycznie wszystkich ludzi, to nie było kalkulacji, czy jechać, czy nie. Zostawiałam w kaplicy w połowie przygotowaną dekorację na święta wielkanocne i pojechałyśmy z siostrami.
Kiedyś Siostra mówiła, że odczuwa obecność swojej patronki bł. Julii Rodzińskiej w codziennym życiu, że w tych trudnych decyzjach wystarczy jedno spotkanie z nią w kaplicy i świat wygląda łatwiej...
Duży wpływ na tę decyzję z pewnością miała bł. Julia Rodzińska, która oddała swoje życie, posługując chorym na tyfus w obozie koncentracyjnym w Stutthofie. Towarzyszy nam, modlimy się do niej. Jest dla nas przykładem tego, że warto służyć ludziom, którzy są w potrzebie. Kiedy jeszcze rok temu byłam w Nawojowej, miejscu szczególnym, bo urodzenia i życia błogosławionej, wciąż doświadczałam tego, że podczas spotkania z nią w kaplicy problemy rozwiązywały się same. Nie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale poprzez ufne powierzenie tej sprawy Panu Bogu. Podobnie było tutaj. Nie wiedziałyśmy, co zastaniemy, a w nas nie było żadnej kalkulacji. Wszystkie trzy, jadąc w samochodzie z Białej Niżnej do Bochni, miałyśmy poczucie, że właściwie robimy i nie bałyśmy się. Taka jest też nasza codzienna służba. Jako siostry zakonne oddałyśmy życie Panu Bogu i Jemu w ludziach. Nie wyobrażam sobie więc takiej sytuacji, kiedy osobom wymagającym tak szczególnej troski, którzy potrzebują pomocy, my mówimy "nie".