Tym razem będzie bardzo osobiście. Eucharystia jest dla mnie jednym z fundamentów mojego życia duchowego. Od wielu lat nie opuściłem ani jednej – także w ciągu tygodnia. Nie mam zamiaru obnosić się z tym. Chcę po prostu powiedzieć, że ogromnym przywilejem i łaską jest dla mnie dar tego sakramentu i możliwość karmienia się Ciałem Pańskim. A jednak w najbliższą niedzielę celowo i świadomie nie pójdę do kościoła na Mszę świętą.
14.03.2020 15:12 GOSC.PL
Nie wiem jaka decyzja zapadnie w najbliższych godzinach, dniach czy może tygodniach w mojej archidiecezji. Czy zostanie utrzymana możliwość ograniczonego uczestnictwa we Mszy świętej (do pięćdziesięciu osób), czy też wprowadzi się całkowity zakaz sprawowania Eucharystii z udziałem wiernych? A może pojawią się jakieś rozwiązania pośrednie? W małej wiosce, w której mieszkam, koronawirus pozostaje wciąż jeszcze zagrożeniem zewnętrznym, choć, oczywiście, niczego nie można przesądzać ani bagatelizować. Sytuacja jest przecież dynamiczna. Do dziś uczestnictwo we Mszy świętej w ciągu tygodnia, z formalnego punktu widzenia, nie rodziło tu poważnych dylematów. Poranna Eucharystia nie gromadziła powyżej pięćdziesięciu osób, stosowano się do wszystkich oficjalnych zaleceń, zachowywano ostrożny dystans. Z pewnością było bezpieczniej niż w okolicznych supermarketach. Wciąż żywię nadzieję, że w dni powszednie tak pozostanie, chyba że radykalnie wzrośnie liczba zachorowań. Mam jednak świadomość, że w czasie niedzielnej Eucharystii może być inaczej niż dotychczas. Jest całkiem prawdopodobne, że do wnętrza kościoła będzie chciało wejść więcej niż pięćdziesiąt osób. Będziemy losować? Przepychać się, kto pierwszy? A może decyzję zostawimy duszpasterzom – niech znajdą złoty środek? Jednak ani techniczne argumenty, ani nawet zdrowotne nie są dla mnie w obecnej chwili najważniejsze. Owszem, najprawdopodobniej jestem w pełni zdrowy. Podejrzewam również, że w wypadku infekcji koronawirusem wyszedłbym z choroby cało (choć oczywiście nie mam pewności, a jakakolwiek brawura byłaby z mojej strony głupotą). Pomijam w tej chwili oczywistą kwestię odpowiedzialności za drugiego – starszego, słabszego, chorego, którego mógłbym zarazić. Dla mnie najistotniejszy obecnie argument, to argument z posłuszeństwa.
Z jednej strony stawiam w tej chwili na szali moją miłość do Eucharystii i pragnienie zjednoczenia z Jezusem w komunii świętej, z drugiej natomiast – usilne, racjonalne prośby duszpasterzy o pozostanie w niedzielę w domu i skorzystanie z udzielonej dyspensy. Niezależnie od tego, jak potoczy się sytuacja w najbliższych godzinach (czy pojawią się jakieś dodatkowe regulacje), nie zwalnia mnie to z osobistej decyzji – z wyboru zgodnego z głosem sumienia. A ten – mimo że nie do końca mi się to podoba – wybrzmiewa we mnie jasno i podpowiada, że wybierając między wiernością własnym pragnieniom, a posłuszeństwem prośbie biskupów, powinienem wybrać posłuszeństwo. Dlaczego? Między innymi dlatego, że w tym wypadku moje posłuszeństwo łączy się z wyrzeczeniem, ofiarą, rezygnacją z siebie, a ofiara to drugie imię miłości. Pytam się więc, co bardziej spodoba się Jezusowi: Czy to, że w imię miłości do Niego zrealizuję moje własne potrzeby, czy to, że w imię tej samej miłości wyrzeknę się siebie i odpowiem na potrzeby braci? Choć jest mi trudno to przyznać, wiem, że to pytanie retoryczne.
Posłuszeństwo jest wielkim skarbem w Kościele, tym większym, im bardziej jest wolne. Będę posłuszny nie tylko zaleceniom, ale także prośbie biskupów nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że chcę. Jestem przekonany, że takie posłuszeństwo ma większą wartość niż setki własnych, duchowych pragnień i realizacja wynikających z nich imperatywów. W czasach zarazy, która nawiedza świat zdolność do posłusznego zaparcia się siebie w imię miłości powinna być naturalną odpowiedzią najbardziej autentycznego i świadomego chrześcijaństwa. Zamiast więc zapamiętale tropić wokół siebie upiorne znaki Bożego sądu, gniewu i apokalipsy, zastanówmy się nad apokalipsą, która dzieje się w nas. Być może to właśnie jest moment, w którym czas zarazy ma postawić mnie wobec pytania, co tak naprawdę rządzi moją wolnością i czy jestem w stanie oderwać się od najdroższych nawet przyzwyczajeń w imię posłuszeństwa, ofiary, odpowiedzialności. To właśnie znaczy dla mnie miłość w czasach zarazy.
Nauczycielem takiej miłości jest dla mnie św. Szarbel – ten, którego w Polsce tak wielu czci, a tak niewielu słucha. Szarbel miał bardzo prostą drogę na szczyty świętości – doskonale realizował posłuszeństwo w imię miłości do Boga. Ten pokorny pustelnik nie zastanawiał się, czy jego przełożony jest mądry, czy głupi, święty, czy grzeszny, pobożny czy duchowo oziębły. Nie dywagował nad racjami za i przeciw, nie szukał subtelnych szczelin moralnych usprawiedliwiających prawo do krytyki i narzekania. On po prostu doskonale wykonywał zgodne z obowiązującym go prawem zakonnym polecenia tych, którzy mu je wydawali. Był w tym absolutnie obojętny na własne potrzeby i przez to – doskonale wolny. Byś może nie jesteśmy w stanie w pełni naśladować świętych eremitów i żyć tak radykalnie wiarą, jak oni. Niech to jedno będzie dla nas wskazówką: Bóg daleko bardziej ceni to, z czego w imię miłości rezygnujemy, niż to, o co dla miłości uparcie walczymy. O reszcie niech zadecyduje nasze sumienie.
Aleksander Bańka