My naprawdę nie potrafimy już rozmawiać. I nie chodzi tylko o to, że dla niemałej części społeczeństwa niektóre wewnątrzkatolickie spory rozpalające umysły co gorliwszych uczniów Chrystusa brzmią jak kompletnie odjechana baśniowa odyseja. Problem w tym, że w sprawach zasadniczych nie jesteśmy w stanie uszanować wzajemnie odmienności swoich poglądów. I to odmienności - w pewnych sytuacjach - całkowicie zrozumiałej.
01.03.2020 15:00 GOSC.PL
W ostatnich dniach z hukiem powrócił znów w mediach społecznościowych temat tak zwanego kompromisu aborcyjnego. Powodów było kilka, jeden z nich - być może najbardziej zapalny - to wypowiedź o. Adama Szustaka, który na swoim kanale zamieścił kolejny z serii filmików Q&A pod tytułem: "Czy katolik może popierać kompromis aborcyjny". Zdaniem znanego dominikanina - tak. I choć ojciec Adam swoją opinię poprzedza jednoznacznymi antyaborcyjnymi deklaracjami i wielokrotnie podkreśla, że jest zdecydowanym przeciwnikiem przerywania ciąży, oraz że w kwestii uznania rzeczonego kompromisu może się mylić, reakcje na jego wypowiedź dalekie są od wyważonych. Poza kilkoma przykładami merytorycznej dyskusji i racjonalnej polemiki - fala inwektyw, hejtu oraz werbalnej agresji. Wszystko, oczywiście, pod szyldem miłości bliźniego (nienarodzonego).
Zobacz:
Przyglądam się temu uważnie i wniosek nasuwa mi się jeden: My chyba naprawdę nie wiemy, o czym dyskutujemy. Mam wrażenie, że w całym naszym katolickim zacietrzewieniu, wśród tumanów moralnego kurzu, które wznosimy tłukąc się nawzajem zapamiętale argumentami za i przeciw, nie dostrzegamy jednej podstawowej prawdy, że zasadniczo wszyscy jesteśmy przeciwnikami aborcji. Oczywiście, celowo pomijam w tej chwili tych, którzy mają w kwestii dopuszczalności aborcji poglądy bardziej liberalne, a dyskutowany kompromis traktują jak zło konieczne - przystanek na drodze do mniej restrykcyjnego prawa. Z pewnością ojciec Szustak do takich się nie zalicza, podobnie zresztą jak większość zwolenników jego poglądów.
O co zatem chodzi? W gruncie rzeczy o strategię. Przeciwnicy aborcyjnego kompromisu przekonują bowiem, że należy dążyć do bardziej radykalnego ograniczenia aborcji niż czyni to obecny stan prawny w Polsce, a nawet, ostatecznie, do całkowitego zniesienia jej prawnej dopuszczalności. Chodzi oczywiście o cel nadrzędny, czyli o pełną ochronę życia dzieci nienarodzonych. Z kolei zwolennicy kompromisu aborcyjnego lub też - częściej - ci, którzy opowiadają się za nim jako za tak zwanym mniejszym złem, przekonują, że kompromis, choć niedoskonały, wart jest zachowania, gdyż zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych może spowodować w przyszłości - niejako prawem wahadła - radykalną ich liberalizację, gdy do władzy dojdzie proaborcyjna opcja polityczna. Kto ma rację? Albo też, stawiając pytanie nieco inaczej, czy możemy w tej sytuacji uzyskać pewną odpowiedź na pytanie o to, który sposób rozumowania jest właściwy? Odpowiedź może rozczarować: niestety nie.
Problem bowiem w tym, że materia, w której się poruszamy, nie pozwala ani w sposób pewny, ani nawet z wysokim stopniem prawdopodobieństwa stwierdzić, jakie będą skutki zaostrzenia obowiązującego prawa w kwestii aborcji. Po pierwsze, specyfika i dynamika społecznych interakcji, podatność na oddziaływania zewnętrzne, mechanizm fluktuacji opinii, potencjalne gry społecznymi nastrojami oraz inne jeszcze czynniki wpływu powodują, że nasze przewidywania konsekwencji mogą co najwyżej posiadać status hipotez. Może więc zdarzyć się tak, że zaostrzone prawo przyjmie się i na skutek rozmaitych działań wspierających (na przykład edukacji) zostanie przez obywateli zaakceptowane do tego stopnia, że wszelkie późniejsze próby jego złagodzenia napotkają na zdecydowany opór społeczny. Może jednak być również i tak, że zadziała prawo wahadła i niestety nie da się tego zupełnie wykluczyć. Pamiętajmy, że o zgodną ze swoimi poglądami "edukację" obywatelską postarają się również zwolennicy aborcji, a wrażliwa natura tkanki społecznych relacji nie pozwala jednoznacznie przewidzieć konsekwencji wpływu tego rodzaju oraz innych jeszcze czynników.
Po drugie, pewną pomocą mógłby stać się dla nas czytelny punkt odniesienia w postaci szeregu porównywalnych przypadków, na których można by się oprzeć, przewidując społeczne konsekwencje antyaborcyjnych działań. Im więcej takich przypadków, tym większe prawdopodobieństwo wystąpienia zbieżnej z nimi sytuacji w polskich realiach (oczywiście, przy uwzględnieniu lokalnej specyfiki, która może być czynnikiem błędu). Tymczasem, o ile mi wiadomo, brakuje nam dziś, patrząc globalnie, dostatecznej ilości przykładów zaostrzania prawa antyaborcyjnego wraz z towarzyszącym temu zaostrzeniu spektrum społecznych reakcji, abyśmy mogli wykroczyć poza poziom wyłącznie spekulacyjnych przewidywań. Oczywiście, możemy mieć nadzieję, że po ewentualnym zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego, parlamentarnej większości nigdy już nie uzyska opcja lewicowo-liberalna, albo też - jeśli uzyska - nie będzie zainteresowana ponownym podejmowaniem problemu aborcji. Pytanie tylko, czy ta nadzieja prędzej czy później nie okaże się płonna. Co to w praktyce oznacza? Najpierw, że nie możemy być absolutnie pewni skuteczności żadnej z przyjętych przez nas antyaborcyjnych strategii (liberalizacji może przecież ulec również obowiązujący obecnie kompromis). Następnie, że w obecnej sytuacji pozostaje nam spokojne, racjonalne rozważanie argumentów, a następnie – decyzja sumienia. I z tym chyba mamy największy problem.
Osobiście jestem zwolennikiem pełnej ochrony życia dzieci nienarodzonych, a zatem zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych. I nie wynika to wcale najpierw z przykazań Bożych i z nauczania Kościoła, które w tej kwestii w pełni akceptuję, ale przede wszystkim z przesłanek, etycznych, biologicznych i kulturowych; z antropologicznej refleksji nad tym, kim jest człowiek i od kiedy zaczyna się jego życie. Nie mam jednak tej oczywistości, gdy myślę o strategii obrony życia poczętego, którą przyjmuję. Wybieram ją w zgodzie z moim sumieniem i z pełną świadomością, że poruszam się w obszarze konsekwencji w dużej mierze nieprzewidywalnych. Dlatego nie pozwolę sobie na to, aby deklarujących pragnienie ochrony życia poczętego katolików, którzy - kierowani tymi samymi racjami, co ja - opowiadają się jednak za utrzymaniem obowiązującego stanu prawnego, walić po ich katolickich łbach antyaborcyjnym kompromisem jak pałką, odsądzając od czci i wiary.
Nie myślę teraz o tych, którzy grają tematem antyaborcyjnym jak im polityczna chorągiewka zawieje, natomiast w gruncie rzeczy ochrona życia nienarodzonych jest im obojętna. Nie myślę o głośnych zwolennikach rzeczonego kompromisu, a w gruncie rzeczy – cichych proaborcjonistach. Nie myślę o nich, bo nawet nie wiem, kogo do ich grona zaliczyć. Nie jestem w stanie wejść w ludzkie dusze i przeniknąć do jądra faktycznych intencji. Nie odnoszę się również do poglądów tych, którzy chcą utrzymania kompromisu, bo życie nienarodzonych nie jest dla nich w każdym wypadku wartością niezbywalną. Myślę natomiast o tych, którzy - jak ojciec Adam Szustak - deklarują pragnienie jak najszerszej ochrony dzieci poczętych i uczciwie nad tym reflektując, natrafiają na strategiczne dylematy, aby w konsekwencji - inaczej niż ja - popierać aktualny kompromis. Uważam, że należy się im nie hejt, ale szacunek.
Oczywiście, rozmawiajmy, dyskutujmy, przekonujmy się nawzajem z pełnym poszanowaniem dla swoich stanowisk i ze świadomością, że wszyscy chcielibyśmy tego samego. Natomiast za niedopuszczalne uważam pełne psychicznej przemocy akty pseudokatolickiej bezmyślności, która na odmienne poglądy reaguje chamstwem i agresją, ponieważ nie jest w stanie uszanować nie tylko dylematów sumienia, ale także podstawowych standardów racjonalności. Nie jest w stanie, ponieważ nie odróżnia celu od środka i nie zdaje sobie sprawy z tego, że w świecie moralnych wyborów istnieją liczne obszary nieoczywistości, którym każdy z nas musi stawić czoła indywidualnie. To wymaga dojrzałości i umiejętności rozeznawania. Bezmyślność nie jest ani dojrzała, ani dobrze wychowana. Dlatego obraża, złorzeczy i piętnuje w poczuciu satysfakcji i dobrze wypełnionej misji. Sęk w tym, że to misja z podszeptu nie dobrego ale złego ducha, bo to właśnie jemu zależy najbardziej na tym, aby pod szyldem walki o dobrą sprawę ujawniało się jak najwięcej zatrutych owoców. Warto o tym pamiętać dyskutując nie tylko o antyaborcyjnym, ale o każdym innym, trudnym dla katolików kompromisie.
Aleksander Bańka