Ostatnie 5 minut dla Polski

Polityka historyczna to oczko w głowie wszystkich liderów i elit politycznych światowych mocarstw. My płacimy wysoką cenę za wieloletnie zaniedbania na tym polu.

Przez dziesięciolecia na prowadzenie własnej polityki historycznej nie pozwalali nam „wyzwoliciele” i ich lokalne komitety wykonawcze. Po 1989 roku przeszkodą okazało się romantyczne przekonanie czy raczej mit, że prawda historyczna „sama się obroni”. I że cały świat w jakiś cudowny sposób będzie odtąd podzielał naszą wizję historii, wystarczy fakt, że to my padliśmy jako pierwsi ofiarą II wojny światowej, że to my obaliliśmy komunizm itd. W bardziej zaawansowanej formie ten mit, czy już właściwie ideologia, przejawiał się w przekonaniu: zostawmy badanie historii historykom, a polityków i państwowe instytucje trzymajmy od niej jak najdalej. Brzmiało to trochę jak echo innych romantycznych teorii: że kapitał nie ma narodowości i że wszelki interwencjonizm państwowy to pierwszy krok do socjalizmu. Wielu lat potrzebowały polskie elity, by uznać, że i kapitał ma narodowość (o czym wiedzą wszystkie największe gospodarki świata), i że mityczna niewidzialna ręka ryku nie wystarczy bez dobrych impulsów ze strony państwa.

Nie inaczej jest z polityką historyczną, o czym przekonaliśmy się boleśnie już wtedy, gdy okazało się, że cały świat niekoniecznie upadek komunizmu wiąże spontanicznie z Solidarnością, ale że symbolem tego procesu w zbiorowej wyobraźni społeczeństw zachodnich stał się upadek muru berlińskiego. I że to też nie stało się samo z siebie, ale że było wynikiem konsekwentnie prowadzonej przez Berlin niemieckiej polityki historycznej. Bo taką politykę prowadzą wszystkie rządy świadome roli historii w załatwianiu interesów dzisiaj i budowaniu pozycji na przyszłość. Robią to i Amerykanie (biją w tym wszystkich na głowę m.in. dzięki sile oddziaływania swoich produkcji filmowych), i Rosjanie, i Francuzi, i Niemcy, i oczywiście Izrael.

Polska dopiero niedawno zaczęła nadrabiać wieloletnie opóźnienia. Trudno powiedzieć, czy uda się przebić – mimo wielu udanych i spektakularnych akcji o zasięgu międzynarodowym – z naszą narracją w sytuacji, gdy agresywna polityka historyczna Moskwy jest w stanie zbudować grunt do tak przekłamanych imprez jak niedawna w Yad Vashem w Jerozolimie (opowiadanie o „prywatnej” imprezie w sytuacji, gdy gośćmi jest kilkuset polityków, w tym głowy kluczowych państw, należy włożyć między bajki). Problem jest jednak o wiele głębszy niż tylko nasze braki z jednej strony i rosyjska determinacja, by „kolejny raz” wygrać narrację o najnowszej historii z drugiej strony. Problemem jest też to, jak historia Europy jest widziana w krajach zachodnich, w tym w USA, gdzie w wielu bibliotekach, miejskich i uniwersyteckich, literatura polska z XIX wieku do dziś znajduje się w podobnym dziale co literatura rosyjska. Dlatego że w XIX wieku Polska była traktowana jako część Rosji. I tak już zostało, bo potem mieliśmy opinie o Polsce międzywojennej albo jako o kraju reakcyjno-burżuazyjnym (co przewijało się w propagandzie sowieckiej), albo jako o państwie sezonowym (w propagandzie niemieckiej). Polska nie miała dobrej prasy zarówno w okresie międzywojennym, jak i w okresie PRL. Prof. Wojciech Roszkowski mówił mi parę lat temu: – A po II wojnie wręcz w interesie mocarstw zachodnich było to, żeby rolę Polski umniejszyć, żeby nie czuć żadnych wyrzutów sumienia związanych z tym, że wysiłek zbrojny Polski w obozie alianckim został całkowicie zlekceważony, a Polska znalazła się w orbicie sowieckiej. Zachód uspokoił sobie sumienie, kasując całą tę wiedzę.

W kwestii polityki historycznej nie wykorzystaliśmy swoich 5 minut po 1989 roku. Być może mamy teraz ostatnią szansę. Kolejnej okazji może już nie być.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina