Kiedy 13 grudnia 1981 roku ogłoszono stan wojenny, pierwsze kroki, jeszcze przed świtem, skierowali na parafię. Byli bezradni z powodu wydarzeń, do jakich doszło w nocy. Milicjanci wtargnęli do mieszkania Jana Ludwiczaka, szefa kopalnianej "Solidarności", i brutalnie wywlekli go z łóżka. Zaskoczonego, nieubranego, wywieźli w niewiadomym kierunku, zostawiając za sobą porąbane siekierą drzwi i roztrzęsioną rodzinę.
15 grudnia, dzień przed krwawymi wydarzeniami na "Wujku", ks. Henryk modlił się z górnikami na różańcu. Skończyli odmawiać 49. zdrowaśkę, kiedy rozległ się krzyk: "Chopy, jadą!". To zmilitaryzowane oddziały wkraczały na teren kopalni. 50. "Zdrowaś, Maryjo" już nie dokończyli...
Niczego nie obiecywałem
- Pamiętam, że podeszły do mnie dwie osoby. Najpierw młody chłopak. Cały drżał, w wyciągniętej dłoni miał obrazek Matki Boskiej. "Niech mnie ksiądz pobłogosławi" - prosił. I podchodzi drugi górnik, krępa postać. Mówi: "Ksiądz nam obiecał absolucję generalną" [zbiorowe rozgrzeszenie - przyp. aut.]. Niczego takiego nie obiecywałem! Nie mówiłem z górnikami o walce. Ale poszedłem i rozgrzeszyłem. To potem okazało się dla niektórych konieczne...
O tym, co działo się w tych tragicznych dniach na kopalni, ks. Henryk wiedział na bieżąco. - Wiedzieliśmy o brutalnym rozpędzaniu tłumów przed kopalnią, gonieniu cywilów po budynkach, biciu pałkami, rzucaniu pojemników z gazami łzawiącymi. Tygodniami jeszcze, kiedy chodziłem po kolędzie, oczy łzawiły od tych gazów. A potem już informacje o zabitych, rannych. Walki ustały. Ludzie nie mogli uwierzyć, że strzelają do nich jak do kaczek. Ostrą amunicją. Szybko mogłem skonfrontować dane z sekcji zwłok, w wersji osób zaufanych, z idiotycznymi wiadomościami w "Dzienniku". To nie była obrona! Strzały padały z daleka - wspominał kapłan.
Wśród zabitych górników był jeden parafianin ks. Bolczyka. Józef Czekalski. - Przyszła do mnie wdowa z dzieckiem. To było niewyobrażalnie realne. I bolesne. Ten człowiek właśnie skończył urlop! Mówili mu: "Nie idź, jest strajk". Ale on był zbyt uczciwy, solidny. Poszedł do roboty i już nie wrócił. A tu wieczorem słyszę w "Dzienniku" o wichrzycielach, którzy podnieśli rękę na władzę ludową. Krew się we mnie gotowała!
Jak oni się bali!
Ale miałem już świadomość agonii systemu, gnicia od środka. Czułem to, kiedy szliśmy z pogrzebem tego górnika. Pełno esbeków. A w nich tyle strachu, niepewności. Ci, którzy zastraszają, sami są zastraszeni. Tym razem jednak miarka się przebrała. Po Wujku ’81 wielu rzucało legitymacje partyjne. Zrozumieli, że system jest niereformowalny, nie ma socjalizmu z ludzką twarzą.
Ks. Henryk Bolczyk obecnie jest na emeryturze i mieszka w Carlsbergu - ostatnim miejscu pobytu sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego. Pracuje w Międzynarodowym Centrum Ewangelizacji Światło-Życie. Ma 81 lat. W 2010 roku obronił doktorat z teologii pastoralnej. Dwa lata temu został odznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę Krzyżem Oficerskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi we wspieraniu przemian demokratycznych w Polsce, za niesienie posługi duszpasterskiej osobom represjonowanym i więzionym w czasie stanu wojennego.