Prosimy o pomoc bliźnich na ziemi. Więc czemu nie tych w niebie?
Gdy Aleksandra Matuszczyk-Kotulska z Rydułtów miała urodzić trzecie dziecko, okazało się, że złapała jakąś paskudną bakterię. Żeby nie zaszkodzić maleństwu, musiała zjawić się w szpitalu najpóźniej 6 godzin przed porodem – chodziło o podanie antybiotyku. Ola była przestraszona. Bała się, że nie zmieści się w czasie. – Co robić, co robić – myślała gorączkowo. Wtedy znajoma ni stąd, ni zowąd, w czasie rozmowy pod przedszkolem poradziła jej, żeby modliła się do św. Ignacego Loyoli. Utkwiło jej to w głowie, nie na tyle jednak, żeby z rady skorzystać. Ale nazajutrz załatwiała jakąś sprawę w odległej parafii. Przed probostwem zaczepił ją nieznany mężczyzna. Czekał na nią w strugach deszczu, chroniąc się pod parasolem. Podał Oli książeczkę, którą trzymał w ręku. – Nie dawało mi to spokoju, czułem, że powinienem to pani dać – powiedział. I poszedł, zostawiając zdumioną kobietę z książeczką w wyciągniętej dłoni. Nigdy wcześniej nie widziała tego człowieka i nigdy go już nie spotkała. Spojrzała na napis na okładce: „Modlitwy do św. Ignacego Loyoli”. – Myślałam, że się przewrócę. No i oczywiście zaczęłam się modlić z tej książeczki – mówi. Jeden ze znajomych, któremu opowiedziała tę historię, utwierdził ją w przekonaniu, że może być spokojna, bo Loyola wszystkim się zajmie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak