Kurdowie mają tylko jednego sprawdzonego przyjaciela: góry. Wszystkie inne sojusze prędzej czy później kończyły się dla nich tragedią.
15.10.2019 12:44 GOSC.PL
Ta myśl z książki Pawła Smoleńskiego „Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie” najmocniej utkwiła mi w pamięci. Czytałem ją w czasie, gdy Amerykanie po raz pierwszy, w ubiegłym roku, „po cichu” pozwolili Turkom ostrzelać kurdyjskie pozycje na północy Syrii. Doszło do tego tuż po spotkaniu w Stambule przywódców Turcji, Francji i Niemiec. Nieobecność Amerykanów była znacząca. Kurdowie mieli prawo czuć się zdradzeni, bo to im przede wszystkim siły amerykańskie zawdzięczały skuteczność w walce z Państwem Islamskim. Dość szybko jednak doszło do wybaczenia tego „przykrego incydentu” i Amerykanie znowu stali się dla Kurdów jedyną ostoją… Aż do ubiegłego tygodnia, gdy amerykańskie wojska wycofały się nagle z zajmowanych przez kurdyjskich sojuszników, dając tym samym przestrzeń Turkom, robiącym tam swoje porządki. W efekcie Kurdowie dogadali się z rządem syryjskim Baszara Al-Assada, który wysłał już na północ kraju swoje wojska, dogadują się również z Rosją, nawet jeśli mają świadomość, że Putin i Erdogan rozumieją się świetnie w wielu sprawach. Kurdowie kolejny raz ryzykują, niemal rozpaczliwie szukając sojuszników. Ba, część kurdyjskich organizacji całkiem dobrze dogaduje się… z Turcją. Czy jest w tym w ogóle jakaś logika? I czy istnieje wspólne dla wszystkich Kurdów dążenie do niepodległości? Czy byliby oni w ogóle zdolni utworzyć samodzielne państwo?
Pamiętajmy, że mówimy o ok. 40 mln ludzi rozrzuconych terytorialnie po czterech krajach – od Turcji przez Syrię, Irak, po Iran, drażniących każdy z tych krajów, a jednocześnie potrzebnych każdemu z nich w swoim czasie; śpiących na złożach ropy, które wystarczyłyby na dziesięciolecia prosperity; mających dostęp do jednych z największych na Bliskim Wschodzie zasobów wody; poranionych przez sąsiadów, światowe potęgi, ale – dodajmy – również raniących inne mniejszości i siebie nawzajem; świadomych własnej odrębności i uważających się za stojących wyżej cywilizacyjnie od Arabów, Turków i Persów; w czasie rzezi Ormian ponad 100 lat temu – kierowani przez Młodoturków – dających zrobić z siebie narzędzia zbrodni…. Ostatecznie z nikim do końca nie jest im po drodze. A i czasowi sojusznicy nie mają skrupułów, gdy trzeba zostawić Kurdów samym sobie.
Mazloum Abdi, głównodowodzący siłami kurdyjskimi w Syrii, dziś na łamach "Foreign Policy" napisał, że chociaż nie ufa Putinowi i Assadowi, to w obliczu pozostawienia Kurdów przez Amerykanów sojusz z nimi może być jedynym sposobem, by przeżyć turecką inwazję. I dodał: "Jeśli mamy wybierać między kompromisem a ludobójstwem, wybieramy nasz naród".
Jacek Dziedzina