Polska wygrała spór o Fransa Timmermansa… dla Niemiec, Francji i innych państw twardego jądra UE. Nowe władze unijne to dream team europejskich federalistów.
04.07.2019 12:29 GOSC.PL
To prawda – mogło być gorzej. Nie znający umiaru w naginaniu unijnych procedur i „dopisywaniu” sobie pozatraktatowych kompetencji polityk z Holandii dał wystarczająco dużo powodów, by zdyskredytować się jako kandydat na szefa Komisji Europejskiej. I to nie tylko polskie czy węgierskie zatargi z Timmermansem, ingerującym w obszary, które należą do wyłącznych kompetencji państw członkowskich, były argumentem za niedopuszczeniem do objęcia przez niego tego stanowiska. W chwili, gdy Unia przeżywa poważny kryzys i gdy podziały co do dalszego kierunku integracji (lub dezintegracji) pogłębiają się coraz mocniej, na czele najważniejszej – obok Rady Europejskiej – instytucji unijnej powinien stanąć ktoś, kto przynajmniej nie kojarzy się z silnie konfrontacyjną postawą wobec – mimo wszystko – suwerennych rządów krajowych. W tym sensie zablokowanie kandydatury Fransa Timmermansa na szefa Komisji Europejskiej można uznać za pewien sukces Polski i jej partnerów podzielających nasze obiekcje. Tyle tylko, że prawdopodobnie sukcesu by nie było, gdyby nie bunt w samej Europejskiej Partii Ludowej, której liderzy nie byli poinformowani o nagłej wolcie Angeli Merkel i jej ustaleniach w małym gronie przywódców na wyjeździe do Osaki.
Są przynajmniej dwie możliwe interpretacje tej zaskakującej rozgrywki. Pierwsza, zakładająca częściową przegraną pani Merkel: kanclerz Niemiec wolała oddać Komisję w ręce socjalisty z Holandii, byle tylko stanowisko szefa Europejskiego Banku Centralnego nie wpadło w „niepowołane ręce”, to znaczy: by tym razem przypadło ono albo Niemcowi, albo komuś o zbliżonym do Berlina podejściu do strefy euro. Tymczasem jednak zamieszanie wokół kandydatury Timmermansa – będącej sumą sprzeciwu Grupy Wyszehradzkiej oraz buntu wśród chadeków – sprawiło, że EBC dostaje się w ręce rekomendowanej przez prezydenta Macrona Francuzki, co oznacza, że to Francja, która nie kryje swoich własnych wizji dotyczących reformy strefy euro, będzie miała znaczący wpływ na wspólną walutę. Wersja druga, zakładająca wygraną Merkel: efekt zamieszania (kontrolowanego przez nią lub nie) jest taki, jaki schodząca powoli ze sceny politycznej kanclerz mogła sobie wymarzyć. Dotąd szefem kluczowej instytucji, jaką jest Komisja Europejska, Niemiec był tylko jeden raz (pierwszy przewodniczący, Walter Hallstein w latach 1958-1967). Później niepisaną regułą stało się to, by nikt rekomendowany przez Berlin nie objął tej funkcji, by nie pogłębiać i tak dominującego przekonania, że EWG i potem UE rządzą tak naprawdę Niemcy.
Dlatego, mimo wszystko, taki układ – niemiecka szefowa KE i francuska szefowa EBC – to idealny, wręcz wymarzony układ tandemu francusko-niemieckiego, który od początku stanowił lokomotywę integracji europejskiej. To wcale nie musi oznaczać kłopotów dla Polski, o ile będzie wola konstruktywnej (a nie opartej tylko na sile) współpracy z Warszawą. Tyle tylko, że w praktyce powstały układ władzy na szczytach UE (o ile zostanie zaakceptowany przez Parlament Europejski) – włączając do tego hiszpańskiego socjalistę na czele tzw. unijnej dyplomacji – cementuje raczej na kolejne lata twardy kurs w kierunku federacyjnym, który jest dokładną odwrotnością tego, jak integrację europejską widzą kraje naszego regionu. Na nic zdały się głośne zaklęcia po wyborach do PE, że oto mamy do czynienia z nowym rozdaniem i szansą na nowy powiew w UE. Żadna prawicowa siła polityczna, która wygrała wybory w swoich krajach, nie będzie miała wpływu na prace najważniejszych instytucji unijnych. Taki paradoks tego systemu, który jeszcze jakimś cudem (nie licząc i tak niepewnego brexitu) trzyma się przy życiu. Polska delegacja z pewnością strzeliła gola, przyczyniając się do blokady wyboru Fransa Timmermansa. Trudno jednak jednoznacznie określić, nawet przy powtórce w zwolnionym tempie, do której bramki tak naprawdę strzeliliśmy.
Jacek Dziedzina