Ryszard Montusiewicz zachęca mężczyzn, by nie zwiewali z pola walki. Opowiada o tym, Kto naprawdę zapewnia przyszłość jego dzieci. Wie, o czym mówi. Kiedyś spakował się i z dnia na dzień ruszył z dziewięciorgiem dzieci w nieznane…
„Życie jest walką” – powtarza Pan. Abp Nycz mówił przed laty w Piekarach, że wojownicy z plemienia Czejenów nosili na sobie skórzane pasy, by w czasie napaści przybić je nożem do ziemi po to, by się nie cofnąć i aż do śmierci bronić rodzin…
– Przemawia do mnie obraz z Księgi Rodzaju. Gdy Jakub przeprawiał się przez Jabbok, brał po kolei całą swą rodzinę na ręce i przechodził z nią przez rwącą rzekę. Każde dziecko przeprowadzane było na plecach ojca na drugą stronę rzeki, na której była już ziemia nieprzyjaciela. Ale – jest ojciec, symbol bezpieczeństwa! Jest taka piękna ikona Józefa, który dźwiga na ramieniu Jezusa. Do Betlejem? Do Egiptu? Nie wiemy… Po prostu przenosi Jezusa w życie. Daje Mu swe silne ramię i poczucie bezpieczeństwa.
Nasze dzieci dojrzewają w kulturze, która chrześcijaństwo kwituje w najlepszym wypadku wzruszeniem ramion. Nie boicie się z żoną, że Wasze dzieci przestaną tęsknić za Bogiem i ostatecznie odpadną od wiary?
– Może się tak stać, kryzysy dopadają i rodziców, i dzieci, mnie także… Nie jestem właścicielem moich dzieci. Ale daję im dziś pewną tarczę, oręż. Myślę o przekazywaniu wiary w rodzinie. Nie o religijności, ale o przekazywaniu żywej wiary. O wspólnym czytaniu Biblii, rozmowach, uczeniu się patrzenia na wydarzenia życia przez pryzmat Słowa. Widzę, że moje dzieci są zanurzone w świecie; studiują, uczą się, przebywają wśród kolegów, ale jednocześnie ich wiara zachowuje wciąż swój smak. Sól nie wietrzeje.
Z Ryszardem Montusiewiczem rozmawia Marcin Jakimowicz