Dżihadyzm, ataki na cywilów, kupowanie najemników i nieludzkie traktowanie migrantów - strony libijskiego konfliktu nie szczędzą sobie oskarżeń. Z mgły dezinformacji i chaosu wyłania się pat; wojska gen. Chalify Haftara ugrzęzły pod Trypolisem, z którego oblężony rząd apeluje o pomoc.
Od kwietnia i początku ofensywy na Trypolis w starciach według szacunków zginęło ponad 400 osób; ok. 55 tys. przesiedlono. "Polskie i światowe media nie nadają tej wojnie odpowiedniego wymiaru" - ubolewał na konferencji prasowej w Warszawie libijski charge d'affaires w Polsce Nuri Elghawi. Sytuacja humanitarna w Libii jest jednak nieporównywalnie lepsza niż w Jemenie czy Syrii; życie w stolicy - mimo informacji o punktowych ostrzałach artyleryjskich miasta i atakach na cywilów - toczy się normalnie.
Kontrolujący większość terytorium Libii Haftar wciąż jest zmobilizowany, by zdobyć stolicę - obalenie uznawanego międzynarodowo rządu w tym mieście uznaje za ostatni etap swojej misji. Mimo rozpoczęcia świętego dla muzułmanów miesiąca ramadan wzywał na początku maja do "zmiażdżenia przeciwników". Jego ambicja to całość władzy - tak jak obalonego i zabitego w 2011 roku wieloletniego dyktatora Muammara Kadafia, którego Haftar był sojusznikiem, a potem zaciekłym rywalem.
Trypolis miał upaść w kilka dni. Dyplomatyczne umiejętności i obietnice Haftara na arenie międzynarodowej oraz zręczność w zawiązywaniu koalicji w kraju zdawały się rzeczywiście zapewniać mu polityczną i wojskową przewagę. Przed ofensywą na Trypolis generał rozmawiał z szefem francuskiej dyplomacji Jeanem-Yves'em Le Drianem i odwiedził Zjednoczone Emiraty Arabskie oraz Arabię Saudyjską, uzyskując prawdopodobnie zielone światło dla swojej ofensywy. Już wcześniej bliskie relacje łączyły go z Egiptem oraz Rosją. Każdemu z tych państw wojskowy obiecywał błyskawiczną operację i kawałek tortu z zysków.
Moskwa od kilku lat zapewnia Haftarowi wsparcie w jego mateczniku na wschodzie kraju. W 2016 r. Rosja wydrukowała dla niego banknoty, rok później generał odwiedził pokład przepływającego przy libijskim wybrzeżu rosyjskiego lotniskowca Admirał Kuzniecow. W Libii - jak pisała brytyjska prasa - stacjonowali też rosyjscy najemnicy z tzw. grupy Wagnera. Ich celem było pilnowanie instalacji naftowych oraz szkolenie sił wiernych generałowi. Rosji zależy na Haftarze, mimo że ten przez ponad 20 lat (1990-2011) mieszkał w Wirginii, ma obywatelstwo amerykańskie, a wielu uważa go za współpracownika CIA.
"Rosja wspiera mocno Haftara, straciła swojego przyjaciela Kadafiego, więc szuka kogoś w zastępstwie. Chce panować nad polami naftowymi" - tłumaczy Elghawi. Jednocześnie zastrzega, że rola Moskwy w konflikcie ogranicza się do polityki, w tym w ONZ, a rząd w Trypolisie nie ma dowodów, że ich rywal otrzymuje wsparcie militarne od Kremla.
Mówi jednak o znalezionym na linii frontu pod stolicą sprzęcie wojskowym z ZEA oraz Egiptu. Władze tych państw zwalczają Bractwo Muzułmańskie i zarzucają libijskiemu rządowi powiązania z tą organizacją. Konflikt w Libii to dla nich kolejny z frontów tej batalii.
Szanse Haftara na przejęcie władzy w Trypolisie zdawały się tak duże, że przychylnym okiem na jego atak patrzyły zachodnie mocarstwa, w tym wpływowa w północnej Afryce Francja. Na swoją stronę udało mu się przeciągnąć i Stany Zjednoczone, mimo że początkowo sekretarz stanu USA Mike Pompeo wygłosił oświadczenie wzywające do wstrzymania ofensywy. 15 kwietnia prezydent Donald Trump w rozmowie z Haftarem chwalił go za walkę z terroryzmem i zabezpieczenie złóż surowców.
Generał czuł się na tyle pewnie, że rozpoczął oblężenie Trypolisu, gdy w mieście przebywał szef ONZ Antonio Guterres. Do dziś próbuje on mediować między stronami, by zapewnić zawieszenie broni. Władze Libii zarzucają zarazem światowej opinii publicznej bierność. "Nie ma nas na forum ONZ - nasza siła to nasz naród" - deklaruje Elghawi.
W maju premier Fajiz Mustafa as-Saradż przekonywał w europejskich stolicach, że jego rząd nie podda Trypolisu, ale potrzebuje pomocy. Nazywał Haftara "aspirującym dyktatorem" i ostrzegał, że konflikt w Libii wpłynie na "przepływy migracyjne". W poczuciu osamotnienia rząd w Trypolisie sięgnął nawet po gospodarczy szantaż. Dzień po wizycie Saradża w Paryżu zażądał odnowienia licencji od 40 zagranicznych firm działających w Libii, w tym francuskiego giganta petrochemicznego Total. W przeciwnym razie operacje tych firm na terenie Libii mają zostać wstrzymane.
Ugrzęźnięcie ofensywy kilkadziesiąt kilometrów od Trypolisu oraz dyplomatyczne, polityczne i gospodarcze argumenty strony rządowej zdają się przechylać szalę na stronę rządu. Od Haftara zdystansowały się w środę Zjednoczone Emiraty Arabskie - minister stanu ds. spraw zagranicznych tego państwa Anwar ibn Muhammad Gargasz oświadczył, że Haftar nie konsultował z Abu Zabi swojej ofensywy. Wcześniej prezydent Francji Emmanuel Macron zapewniał po spotkaniu z Saradżem o wsparciu swojego kraju dla rządu w Trypolisie; wzywał też do zawarcia natychmiastowego zawieszenia broni.
W ocenie doktora Łukasza Fyderyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego państwom europejskim zależy na "zapewnieniu minimalnej dozy stabilności w Libii" oraz na ograniczeniu roli przemytników ludzi. "Najgorsza sytuacja dotyczy migrantów, którzy są wykorzystywani przez obie strony konfliktu. To oni, przetrzymywani w nieludzkich warunkach, są ofiarami tej wojny. To jest wyzwanie dla państw europejskich" - zauważa.
Fyderyk zwraca uwagę, że w kwestii wydarzeń w Libii panuje obecnie spora dezinformacja. Przyznaje zarazem, że są dowody, iż po obu stronach konfliktu walczą radykalni islamiści. "Te przypadki wykorzystywane są przez stronę przeciwną, żeby wskazać, że rywale wykorzystują dżihadystów. Obie strony mają też najemników" - dodaje.
Na libijskim wybrzeżu, ważnym szlaku migracyjnym ok. 350 km od granic Unii Europejskie, trwa wojna. Ku rozpaczy wielu Libijczyków napięcia na linii USA-Iran przysłoniły jednak konflikt na tych zasobnych w ropę naftową terenach.
Tymczasem rozchwiana i podzielona na pomniejsze frakcje i sojusze Libia pozostaje łakomym kąskiem dla mocarstw i wielkich przedsiębiorstw. Scalenie kraju i utworzenie sprawnej władzy centralnej wydaje się w tej chwili niemożliwe. Organizacje międzynarodowe oraz państwa Starego Kontynentu, nauczone doświadczeniami z interwencji zbrojnej w 2011 roku, wolą tym razem ograniczać się do rytualnych oświadczeń i apeli o pokój. Nie przynoszą one większych efektów.
Podobnie nieskuteczne apele wygłaszano osiem lat temu, gdy proszono o wskazanie odpowiedzialnych za zabójstwo Kadafiego i uczciwe śledztwo w tej sprawie. Dziś mało kto w Libii odwołuje się do jego dziedzictwa, wtedy jednak światem wstrząsnął pełen przemocy film z ostatnich chwil życia dyktatora. Samozwańczy "król królów Afryki" został zlinczowany przez tłum na ulicy, gdy uciekał - według niektórych źródeł - przed nalotem NATO. Na chwilę przed śmiercią krzyczał do torturujących go rebeliantów: "Synkowie! Synkowie! Czyż nie znacie różnicy między dobrem i złem?".
Sekcja zwłok wykazała, że Kadafi zginął od kuli. Do dziś nie wiadomo, kto ją wystrzelił. Wiadomo za to, że w trakcie tortur rebelianci dzielili się między sobą jego złotym pistoletem, telefonem, charakterystycznym szalem oraz butami. Zgodny podział schedy w Libii po jego upadku nie poszedł już tak gładko - mało co wskazuje na zmianę obecnego stanu dwuwładzy.