W sobotę we Francji odbyły się po raz 22. protesty oddolnego ruchu „żółtych kamizelek”. Politycy i eksperci nie są w stanie zdefiniować tego zjawiska. Nie wiedzą też, kiedy ani jak skończą się demonstracje.
Po sobotniej 22. rundzie protestu oddolnego ruchu „żółtych kamizelek” we Francji politycy i eksperci nad Sekwaną nie są w stanie zdefiniować tego zjawiska; nie wiedzą też, kiedy ani jak skończą się ogólnokrajowe demonstracje.
W sobotę po raz dwudziesty drugi na ulice francuskich miast wyszli uczestnicy ruchu „żółtych kamizelek”. Miastem głównych manifestacji i zajść była Tuluza na południowym zachodzie Francji. Mimo użycia przez policję gazu łzawiącego i granatów hukowych, zajścia uznano za „niezbyt intensywne”.
Komentatorzy zwracają uwagę na większą niż tydzień wcześniej liczbę uczestników manifestacji i ich spokojny na ogół przebieg. Zgodni są jednocześnie, że mimo wysiłków władz, ten społeczny ogólnokrajowy protest daleki jest od wygaśnięcia. Również dlatego, że trudno jest określić i sklasyfikować żądania jego uczestników.
Nawet ci, którzy wyrażają sympatię dla „żółtych kamizelek”, zadają dwa pytania, na które nie znajdują odpowiedzi: czego właściwie chcą manifestujący i jak zakończyć ten ruch.
Od początku działania ruchu w listopadzie ub.r. „hasła stawały się coraz bardziej poplątane, coraz więcej było w nich sprzeczności” – zauważa w komentarzu redakcja miesięcznika „Esprit”. Jak podkreśla, przyczyną tej kakofonii jest również to, że „manifestanci odmawiają wyznaczenia przedstawicieli czy oficjalnych rzeczników, którzy mogliby (...) negocjować z władzami”. „Ta odmowa wynika niewątpliwie z nieufności do wszelkich mediacji, politycznych czy związkowych, oraz z utraty legitymacji przez wszelkie «elity»”– ocenia „Espri”.
„«Żółte kamizelki» chcą naprawy świata i dlatego nie można ich usatysfakcjonować” – mówi PAP przedstawiciel agencji kontrwywiadu DGSI.
Podczas gdy niektóre media przedstawiają „żółte kamizelki” jako wandali o skrajnie prawicowych i antysemickich poglądach, wielu Francuzów uważa, że jest to ruch osób pokrzywdzonych, które walczą o uznanie i godność.
Aurelie Dianara, brytyjska historyk ekonomii pracująca w Paryżu, mówiła w dyskusji telewizyjnej: „To jest walka o sprawiedliwość społeczną i gospodarczą, przeciw systemowi, który karze biednych i uprzywilejowuje bogatych. Ten ruch kwestię nierówności wysuwa na pierwszy plan francuskiej polityki”.
Lewicowi i prawicowi ekstremiści oskarżają władze o chęć zakazania manifestacji, czy wręcz - jak to sformułował deputowany skrajnie lewicowej Francji Nieujarzmionej (LFI) Loic Prud'homme - próby „trzymania społeczeństwa za mordę”.
Deputowany konserwatywnej partii Republikanie (LR) Eric Ciotti wzywa do ponownego wprowadzenia stanu wyjątkowego „w celu poskromienia zamieszek”.
Podczas manifestacji odnotowano liczne przypadki wandalizmu i przemocy. Oskarża się o nie skrajnie lewicowych anarchistów i chuliganów. Dla komentatorów nie ulega jednak wątpliwości, że za przemoc odpowiedzialnych jest wiele osób z ruchu „żółtych kamizelek”. Jednocześnie władzom zarzuca się brak spójnej taktyki przeciwdziałania wybrykom i zbyt brutalną akcję policyjną.
Komentatorzy podkreślają, że prezydent Francji Emmanuel Macron próbował ugasić pożar „żółtych kamizelek” zakończoną właśnie „debatą narodową”, czyli przedstawianiem władzom bolączek przez społeczeństwo, ale bez skutku. Rezultatów nie dały też usiłowania różnych ugrupowań politycznych, by dla siebie pozyskać ruch „żółtych kamizelek”.
„Esprit” wzywa w komentarzu do „szybkiego znalezienia rozwiązania, gdyż nic już nie jest, jak było. W listopadzie 2018 r. narodziła się Francja nieprzewidziana i nieprzewidywalna”.
„Żółte kamizelki” pojawiły się w listopadzie ub.r. na rondach drogowych, które blokowały w proteście przeciwko podwyżce cen paliw, spowodowanej wprowadzeniem tzw. podatku ekologicznego. Następnie ich uczestnicy zaczęli urządzać cotygodniowe sobotnie pochody, z których największą uwagę zwróciły te w Paryżu, na Polach Elizejskich.
W ruchu, który powstał dzięki mediom społecznościowym, uczestniczą zarówno młodzi, jak i osoby starsze, robotnicy, rzemieślnicy i drobni przedsiębiorcy. Manifestacje szybko stały się wyrazem pretensji wobec - jak to opisują ich uczestnicy - niemożliwości „godnego życia” we wsiach i małych miasteczkach, z powodu niewystarczających zarobków, braku służb publicznych, szkół i miejsc pracy, co zmusza do codziennej jazdy samochodem.
Władze, po zapowiedziach, że „nie zmienią wyznaczonego przez siebie kursu”, wobec natężenia protestów wycofały się z nowego podatku paliwowego i zapowiedziały pewne rekompensaty finansowe.
Początkowo w sobotnich pochodach w kraju manifestowało ponad 300 tys. osób, a sondaże wskazywały na ogromne poparcie społeczeństwa (ponad 80 proc.). Obecnie poparcie spadło, choć wciąż bliskie jest 50 proc.