Tatę, mamę i brata pana Franciszka zaprowadzili do jednej ze stodół, którą następnie podpalili. Siostra Stefcia miała więcej szczęścia… Ocena ludobójstwa w Hucie Pieniackiej do dziś dzieli Polaków i Ukraińców.
Samochody i autobusy zatrzymują się w ukraińskiej wsi Żarków. Dalej, kolejne pięć kilometrów, trzeba jechać furmankami. Chyba że ktoś chce stracić zawieszenie – ostrzegają Ukraińcy. Konie ślizgają się na lodzie, a woźnice z niemałym trudem omijają liczne dziury rozsiane na piaszczystej drodze. Dokładną trasę łatwiej śledzić na przedwojennych mapach wojskowych niż współczesnych. GPS pozostaje bezradny. Po półgodzinie docieramy do nowej, dwujęzycznej tablicy drogowej postawionej w szczerym polu. Huta Pieniacka – można przeczytać. Na miejscu widać kilka symbolicznych grobów i pochylonych drewnianych krzyży z biało-czerwonymi wstążkami. Obok niewielka figura Maryi stojąca na postumencie. Tylko tyle pozostało. W 1944 r. polska wieś liczyła 172 gospodarstwa i zamieszkiwało ją ok. 1000 osób – głównie Polaków. W ciągu paru godzin miejscowość została zrównana z ziemią, a większość mieszkańców wymordowana przez ukraińską dywizję SS „Galizien” i Ukraińską Powstańczą Armię. – O, tam, niedaleko pomnika, który postawiliśmy w 2005 r., stała szkoła, a trochę dalej był kościół. Jakby się dobrze przyjrzeć, to widać jeszcze resztki fundamentów – wskazuje Franciszek Bąkowski, jeden z ostatnich świadków tamtych wydarzeń. – To właśnie do kościoła Ukraińcy spędzali ludzi przeznaczonych na śmierć. Jedna kobieta zaczęła rodzić u stóp ołtarza. Żołdak wyrwał jej narodzone dziecko i rozdeptał – opowiada poruszony. Był 28 lutego. Pan Franciszek miał wówczas 7 lat. W jedną noc stracił matkę, ojca, brata i najbliższych krewnych. Zostali spaleni w stodole.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jan Hlebowicz