Wszystko jest jakby wyraźniejsze, choć tak bardzo proste, zwyczajne, pospolite. Pewnie dlatego, że to Podlasie. Jeden z księży powiedział, że czas wyżłobił tu już swoje koryto i płynie w nim powoli. I że każdy, nawet ksiądz, może się tu wyciszyć. Też mi to przyszło do głowy.
Niebieska cerkiew, śnieg biały jak nigdzie indziej (za kręgiem polarnym nie byłem), wszędzie pełno lodu i nikt chyba nie przejmuje się prawdopodobnymi pozwami sądowymi na wypadek złamania nogi przez przypadkowego przechodnia. Jest po prostu spokojniej i… wyraźniej. Tak wyraźnie widzę tę ziemię, że nie zastanawiam się nawet, czy nazwa regionu faktycznie pochodzi od lasów, kniei i puszcz, jak twierdził Bogumił Samuel Linde, czy raczej od Lachów, czyli Polaków zamieszkujących te tereny.
Jest piąta rano. Godzina, o której w zimie nikt jeszcze nie myśli o świcie. Kiedy mróz daje się we znaki, człowiek marzy tylko o jednym – żeby jak najszybciej znaleźć się w jakiejś zamkniętej, ogrzanej przestrzeni. Tymczasem w Gródku na Podlasiu zapełniona ludem cerkiew pustoszeje. Wszyscy wychodzą nad przygotowane wcześniej miejsce nad rzeką. Prawosławny krzyż ze światła odbija się w wodzie, która lada moment zostanie poświęcona. Święto Epifanii obchodzone przez prawosławnych wedle kalendarza juliańskiego przypada 19 stycznia.
Jordańska woda
– Ale wodę do picia batiuszka poświęcił już wczoraj w cerkwi – opowiada pani Eugenia, jedna z kobiet czekających przy moście na rozpoczęcie uroczystości. Faktycznie, od XI wieku kultywowano zwyczaj podwójnego święcenia wody: w Wigilię Teofanii i w samo święto, kiedy to po modlitwie uczestnicy liturgii wychodzili nad rzeki, jeziora i strumienie. To pierwsze poświęcenie miało upamiętniać chrzest katechumenów, drugie – chrzest Chrystusa. – Dziura wycięta w pomoście jest po to, żeby batiuszka umieścił w niej później krzyż i tak będzie poświęcona woda w całej rzece – kontynuuje pani Eugenia.
Rozmowę przerywa dzwon – nadciąga procesja. Około stu osób, służba liturgiczna, liczne feretrony, dwóch duchownych. Pośród nadciągających pierwszych promieni światła słonecznego odbywa się ta malownicza liturgia, po której każda poświęcona woda nazwana będzie jordańską. – Uczyń ją źródłem nieśmiertelności, darem uświęcenia, uwolnieniem z więzów grzechu; na uzdrowienie chorób, na zgubę wszystkich demonów, niedostępną dla mocy wrogich, pełną mocy anielskiej – słowa modlitwy brzmią jakby bardziej wyraziście pośród tego siarczystego mrozu. – Niech wszystkim czerpiącym i korzystającym posłuży skutecznie ku oczyszczeniu dusz i ciał, przywróceniu zdrowia, od namiętności, ku uświęceniu domostw, i ku wszelkiej innej potrzebie.
Wierni z naczyniami w ręce podchodzą, aby zaczerpnąć i zabrać wodę do domów. Przyglądam się kolejce chętnych z butelkami, słoikami, kankami, takimi, do jakich kiedyś nalewało się mleko. Panuje spokój. Powoli budzi się dzień.
Ta sama celebracja o różnych porach odbędzie się jeszcze tego samego dnia, mniej czy bardziej widowiskowa, za sprawą uczestnictwa tych, którzy w tych nowo poświęconych wodach jordańskich będą się zanurzać. Nie zawsze było to dozwolone. Ponoć w XIX wieku urządzano nawet dyżury na rzekach, aby zapobiegać kąpielom, bo wielu z tych, którzy je praktykowali, przypisywało im przesadnie moc oczyszczania z grzechów. Co więcej – niektórzy w usta świętego Atanazego usiłowali włożyć słowa o konieczności dokonania takiej kąpieli. „Kto nie dokona umycia się wodą w dzień Chrztu Pańskiego, niech będzie odłączony od Świętych Darów na 40 dni. Jeśli natomiast ktoś będzie pociągał za sobą innych, niech będzie odłączony od Cerkwi, dopóki nie uczyni pokuty. Albowiem ci, którzy nie chcą wspominać pełnego łaski chrztu Zbawiciela i odnowić się w świętych i chwalebnych wodach, w których znajdował się sam Pan, który też poświęcił je swą naturą, są heretykami, odrzucającymi i Cerkiew, i chrzest”.
W rzeczywistości Atanazy tych słów nie napisał. Kąpiel w ten dzień jest tylko pobożnym zwyczajem. – A do spowiedzi należy iść wcześniej – poucza mnie pani Walentyna, z którą spotykam się w Odrynkach, w godzinach popołudniowych, po kolejnej liturgii. – Dopiero potem można wchodzić do wody – kontynuuje – ale i tak najważniejsze jest, żeby mieć miłość. I pokory trzeba.
Bagienny Świetlik
Trzeba też przejść bardzo długi drewniany pomost rozpoczynający się za drewnianą bramą. Jakby oddzielał od reszty świata jakąś tajemniczą przestrzeń zaznaczoną przez majaczącą w oddali wieżę cerkwi. Odrynki to miejsce tak niezwykłe, że człowiek zapomina o mrozie. A warunki tam panują ekstremalne, zarówno w lecie, gdy upał daje się we znaki, jak i w zimie, gdy mróz przenika do szpiku kości. Tak przynajmniej twierdzi Bartosz Jastrzębski, współautor najlepszej książki o Podlasiu, jaka kiedykolwiek wpadła mi w ręce – „Jutro spadną gromy”. Oczekiwał kiedyś w takim właśnie mrozie na spotkanie z nieżyjącym już ojcem Gabrielem, założycielem tego jedynego w Polsce prawosławnego skitu, czyli eremu. Grób Gabriela, nazywanego „Świetlikiem Bagiennym”, otoczony jest niezwykłą czcią. Zapis ich rozmowy, a właściwie wypowiedzi eremity, mrozi jeszcze bardziej niż panujący w Odrynkach ziąb. Najpierw mówią o świecie. O tym, że znajduje się on w duchowym kryzysie. Ostro brzmią słowa mnicha na temat współczesnego człowieka. „Człowiek ma naturę upadłą. Gdy obrasta bogactwem jak wieprz tłuszczem, przestaje potrzebować Boga. I dopiero gdy wszystko się wali, znów do Boga powraca”.
No tak, nic nowego. Ostre słowa, jak słowa Chrystusa. On też mówił o wieprzach, a nawet o perłach. Kolejne refleksje ojca Gabriela zanotowane przez Jastrzębskiego są jednak jeszcze bardziej wyraziste. „Problem Kościoła polega na tym, że księża zajmują się ekonomiką życia i nie mają czasu rozmawiać z ludźmi. Nie mają czasu słuchać – więc głupieją”, stwierdził mnich. Nie przypuszczał zapewne, iż niedługo potem katolicki papież będzie często powtarzał, że spotkanie wiernego i duszpasterza jest właśnie takim, otwartym na wysłuchanie, spotkaniem. A sam rozmówca ojca Gabriela, Bartosz Jastrzębski, wykładowca akademicki, filozof, napisze mi w SMS-ie: „Dużo się tam na Podlasiu działo, także wewnętrznie… szykowało się w środku moje nawrócenie”.
Wierzący czy mors?
To tam, w Odrynkach, w doskonale zorganizowanej w tym celu przestrzeni (są i przebieralnia, i miejsce dla mediów), w lodowatej, aczkolwiek poświęconej wcześniej wodzie rzeki kąpie się kilkudziesięciu śmiałków płci obojga i bardzo różnego wieku. Niezwykle malownicze, przyznam, i ani przez chwilę nie przyszła mi do głowy wątpliwość co do szczerości tego gestu. Żadnego pozerstwa, żadnego cyrkowania. Kolejka, wejście do wody, trzykrotny znak krzyża, powrót. – Co panu w ogóle do łba strzeliło, panie, toż tu sami prawosławni! – pani Walentyna przygląda mi się badawczo po tym, jak usłyszała, że jestem katolickim księdzem. Tłumaczę, że ten obrzęd, tak znany i tak widowiskowy, przyciąga wielu, a ja bym chciał się dowiedzieć, czy ludzie robią to z wiary, że uzyskają odpuszczenie grzechów, czy może raczej dla podtrzymania sił witalnych, jak morsy. Pani Walentyna robi wielkie oczy ze zdziwienia. Szukam więc kontaktu z duchownym, który przewodniczył liturgii. W jej trakcie wędrował od garnca do garnca, zanurzając w nim krzyż owinięty białą wstęgą. Ojciec Aleksy po zakończonych obrzędach wpada na mnie z impetem, zapraszając z szerokim uśmiechem na zupę. – Dlaczego oni to robią, ojcze? – pytam. – Dlaczego w taki mróz wskakują do rzeki? Chcą jakiegoś specjalnego oczyszczenia z grzechów? – Czczą w ten sposób chrzest Pana Jezusa w Jordanie – odpowiada. – Wspominają również swój własny chrzest, ale sam gest obmycia się w poświęconej wodzie nie ma nic wspólnego z odpuszczeniem grzechów, i oni to wiedzą.
To samo mówią mi młodzi Białorusini, Andrzej i Staszek z Mińska. – Wchodzimy nie dla sportu, nie dla zdrowia. Robimy to, bo wierzymy w Chrystusa, który w tym dniu został ochrzczony. Dzisiaj wiara nie jest popularna, wciąż jednak znamy wielu młodych ludzi, dla których Chrystus jest częścią życia.
Kokardy i liście
Spory tłum ludzi rozjeżdża się w swoje strony z poświęconą wodą, zaczerpniętą z olbrzymich garów przyozdobionych na tę okoliczność białymi kokardami. Kończy się kolejna Epifania, Kreszczenije Hospodnie, Bohojawlenije, Jordan, Wodochryszcza… Ale właściwie trwa dalej, bo rozpoczyna się kolędowanie z „chrystkiem”, czyli gałązkami dębu, który na zimę nie zrzuca liści. W Parcewie spod niebieskiej cerkwi rusza radosny orszak. Koza z niedźwiedziem wychodzą na ulicę, by zaśpiewać: „Klo! klo! klo! otwieraj, panie, okno, weź sobie chrystka, a nam daj pierożka!”
Równie to malownicze jak wskakujący w mróz do wody chrześcijanie. Wesołe, z nutą nostalgii, bo to tradycja wskrzeszana na Podlasiu. – Dzisiaj ludzie nie lubią tradycji – skarży się przebrany w wiejski kożuch młody chłopak czekający przed jednym z domów, do których weszli właśnie kolędnicy. – Dziwne zwyczaje sprowadzają z Ameryki, Halloweeny i inne, smutne, bez wartości, a przecież tyle wspaniałych rzeczy jest u nas, tylko o nich zapominamy.
Mówię mu, że ma rację. W chwilę potem biegnie za resztą grupy uzbrojonej w bębny, harmonie, klekotki maści rozmaitej i przede wszystkim chrystki. Radość na twarzy staruszki, której właśnie go podarowano – nie do opisania. Jakby ktoś otworzył przed nią skrzynię wspomnień z odległego dzieciństwa. W Koszelach, dokąd dojeżdżają później, czeka ich poczęstunek, a właściwie uczta. Stół, pod który w trakcie trwania spektaklu na moment wpadnie osłabiona koza, ugina się od jedzenia. Wzruszeni gospodarze częstują sowicie.
Chrystek znajdzie się tego dnia w wielu innych domach. Jak długo przetrwa, nie wiem. Mam wrażenie, że czas wciąż płynął będzie tu jakby wolniej. Godzę się z tym, że kiedy na tablicy ogłoszeń czytam, że o trzeciej po południu w cerkwi rozpocznie się koncert kolęd, to wcale to nie oznacza, że o wpół do trzeciej nerwowo kręcić się będą organizatorzy, zapalać światła i otwierać drzwi. Ale przecież tam, gdzie widać wyraźniej i słychać lepiej, czasu nie warto mierzyć. Przynajmniej nie w tym świecie, naszym, szybkim, za szybkim.
ks. Adam Pawlaszczyk; GN 6/2019