Polski wstyd po konferencji bliskowschodniej w Warszawie jest tak duży, że w pierwszym odruchu człowiek najchętniej wyemigrowałby do – niech mi dzieci wybaczą – Norwegii.
15.02.2019 07:10 GOSC.PL
Do pewnej renomowanej, choć dotąd nieco omijanej, restauracji zjechali się goście. Wynajęli ten właśnie lokal, wierząc, że będą mogli w nim na spokojnie obgadać swoje interesy, że obsługa nie będzie przeszkadzała nawet w zbyt głośnych dyskusjach. Goście wiedzieli, że co jak co, ale restauracja, która próbuje odzyskać swoje miejsce na rynku po latach nieobecności, do tego naznaczona doświadczeniem aktów agresji ze strony konkurentów, działających na zasadach zupełnie nierynkowych, nie będzie robiła problemów tak znamienitym gościom, którzy nie tylko napiwek, ale i stałą „bywalność” mogą zagwarantować, a i w świecie rozsławią, zareklamują. I w ogóle.
Przeczytaj też komentarz: " American deal"
Goście nie tylko swobodnie i głośno dyskutowali, nie tylko odgrażali się swoim wspólnym wrogom, ale i samym gospodarzom dali do zrozumienia, że albo „nasi wrogowie są i waszymi wrogami”, albo nasza noga więcej w waszej restauracji nie postanie. Ba, na odchodne jeszcze rzucili, że parę naczyń, które przyuważyli na zapleczu, powinno znaleźć się w rękach ich znajomych restauratorów. A jeden z gości „przypomniał sobie”, że tak naprawdę założyciele tej restauracji brali kiedyś udział w napadzie na restaurację jego dziadka… i że to w ogóle łaska, że on w tej restauracji cokolwiek zamówił.
Ale żeby nie być oskarżonym o niesprawiedliwość, uczciwie dodajmy: jakiś napiwek goście jednak zostawili. I obietnica powrotu (o ile sprawa naczyń zostanie poważnie potraktowana) też się pojawiła. A może i nawet stałej „bywalności” w porze… śniadaniowej.
I żeby nie było, że właściciele restauracji wszystko łyknęli bez żadnej reakcji, dodajmy: zaraz po wyjściu gości, jeden z kelnerów – za zgodą szefa ma się rozumieć – wyszedł na zewnątrz i głośno zaprotestował. Ale i za napiwek też podziękował. W końcu to jednak przyjaciele.
Jacek Dziedzina