O Bogu, który nie lubi siły, z o. Michałem Zioło, trapistą, rozmawia Marcin Jakimowicz.
Wielu znajomych na dzień dobry przedstawia się: „Jestem Jan Kowalski, grzesznik”. A dzieci? Nie chcą przegrywać, być na straconej pozycji. To one zabijają smoki. Mają gen zwycięzcy?
Są małe. Za małe. Muszą wygrywać. Na wszystko przyjdzie czas, spokojnie. Ojcowie pustyni uspokajali nowicjusza, który denerwował się, że to czy tamto mu nie wychodzi: „Próbujesz naśladować doświadczonych ojców. Jedz, śpij, odpoczywaj. To są debeściaki, a ty jesteś jeszcze młodziutki, wyluzuj!”. Dzieci są małe. Starają się. A my je chwalimy i cieszymy się z ich zwycięstw, choć przecież dajemy im wygrywać…
Bóg też daje nam wygrywać?
On nas kocha. Patrzy na nas jak na dziecko, które przynosi dwa patyki i mówi, że zrobiło bombowiec B52, i… czeka na naszą reakcję. Po godzinie takiej zabawy jesteśmy wypluci, ale dla takiego malucha to, że ojciec bawi się z nim jego bombowcem, to jest taka promocja, że aż chce się żyć!
Całe życie duchowe jest zniżaniem się Boga do naszego poziomu?
On się zniża, ale jednocześnie nas tym podciąga. To działa jak dźwig. Jego uniżenie jest jednocześnie naszym wywyższeniem. Nie widzimy tego. To jest jak jazda w windzie z zamkniętymi oczami.
Biblijny Dawid stanął oko w oko z gigantem dlatego, że jego ojciec prosił o to, by zaniósł… ser dowódcy oddziału. Nie dyskutował. Był wierny w małym, więc Ten, „który widzi w ukryciu”, dał mu wpływ na cały kraj. Czy dla Boga ustawianie krzeseł przed spotkaniem wspólnoty ma naprawdę tak kosmiczne znaczenie?
To nie jest ustawianie krzeseł, pranie gaci czy noszenie sera. To jest posłuszeństwo. To jest aż tak wysokie. Nie chodzi o konkretne gesty, ale o to, czy ktoś słucha, czy nie słucha w małej rzeczy. Nie jesteśmy z natury otwarci na takie służby. Rola ojca polega na tym, by to dziecku pokazać: „Jest późno. Zbieramy zabawki, nie będzie się mama przewracać na misiach i słoniach”. Pierwszą rzeczą, którą powinniśmy przyjąć we wspólnocie, są dyżury: pan X z panią Y układają w tym miesiącu krzesła.
Trapistom to wychodzi?
Jasne. Każdy ma co tydzień nową funkcję.
Przyszliście szukać Boga ukrytego, czytacie o Eliaszu wołającym o ogień, a zastajecie pracę na zmywaku. Ktoś może wzruszyć ramionami: ależ to wszystko zwykłe.
I takich ludzi trzeba wyrzucać. Natychmiast.
Patrzę na zdjęcia brodatych mężczyzn, którzy domagają się egzekucji Asii Bibi. Spoglądam na ich zaciśnięte pięści. Czy nasze światy są w stanie się spotkać?
A mamy wybór? Jesteśmy na tej samej planecie i jesteśmy skazani na spotkanie. Może „dialog” to za duże słowo, ale musimy rozmawiać. Trzeba wierzyć, że są jeszcze inne formy niż konfrontacja. Nie da się uciec od podziałów, ale trzeba je przekraczać. Ooo, proszę zerknąć: w Algierze skaleczyłem się w rękę. Zmywałem porcelanową wazę i przeciąłem się. Trysnęła krew. Szewc, muzułmanin, który był jednocześnie pielęgniarzem, brudnymi rękami w kolorze butów zaczął mnie opatrywać. Cud, że żyję. (śmiech) Zadzwonił do brodatego lekarza, który był islamskim fundamentalistą. Algieria, rok 1998. Jest ostro. Lekarz przychodzi. „Czy jest pan uczulony na jakieś leki? Musimy zrobić próbę, by potem nie mówił pan, że zabił go islamista”. Czad!
Po zabójstwie braci z Tibhirine nasz dentysta przyszedł i zaczął ryczeć tak, jak płacze mężczyzna: „Nie mogę pogodzić się z tym, że wszyscy jesteście tacy fajni, a będziecie potępieni”.
Inny przykład? Jechaliśmy w eskorcie i nagle zepsuł się samochód. Dym spod maski, jak w filmie z Louisem de Funèsem. Eskorta złapała jakiegoś faceta, który wiózł jarzyny pick-upem. Jechał w innym kierunku, na Oran, ale kazali mu zrobić czterdzieści kilometrów w drugą stronę. Wiedział, że nie zwrócą mu za benzynę. Wszedłem do szoferki i wypaliłem: „Przepraszam. Za nas, za tamtych, bo kazali panu jechać taki kawał”. A on odwrócił się i rzucił: „Ale to ja was zapraszam”… Miał facet gest. Tego bym nie potrafił… − pomyślałem.
GN 49/2018