O cudach, relacji z Bogiem i o chrześcijańskiej Europie mówi Dariusz Lipiński.
Z książki wynika, że zmagania fizyczne zakończyły się sukcesem, w 17 dni przejechał Pan 1700 km, czyli 100 km dziennie, mimo że ma Pan 63 lata, jest po operacjach onkologicznych i cierpi na cukrzycę. A co ta pielgrzymka dała Panu w wymiarze religijnym?
Jako poseł zajmowałem się problematyką europejską, byłem członkiem Komisji Spraw Zagranicznych, wiceprzewodniczącym Komisji ds. Unii Europejskiej. W tamtym czasie patrzyłem na te sprawy z bieżącej perspektywy, praktycznej – kiedy się pojawiał jakiś problem, staraliśmy się go rozwiązać. Nie zajmowałem się specjalnie kondycją kulturową Europy, wspólnotą ludzi żyjących na naszym kontynencie. Pielgrzymka była dla mnie okazją do refleksji nad tymi sprawami. Na przykład dopiero po powrocie po raz pierwszy przeczytałem książkę „Dla Europy” jednego z ojców założycieli Unii Europejskiej Roberta Schumana. Ta lektura jest dziś absolutnie niepoprawna politycznie, gdyż zawiera wizję naszego kontynentu kompletnie odmienną od tego, z czym mamy do czynienia obecnie. Schuman wskazuje na chrześcijaństwo jako filar tworzący Europę, jako źródło równości i demokracji.
To pewien paradoks, a zarazem dowód hipokryzji dzisiejszych elit. Niby wszyscy powołują się na Schumana, ale który z dzisiejszych przywódców Unii odważyłby się powtórzyć za nim, że „demokracja zawdzięcza swe istnienie chrześcijaństwu. Narodziła się wówczas, gdy człowiek został wezwany do zrealizowania w swoim życiu doczesnym zasady godności osoby ludzkiej, w ramach wolności osobistej, poszanowania praw każdego i przez praktykowanie wobec wszystkich bratniej miłości. Nigdy w czasach przed Jezusem Chrystusem podobne idee nie zostały sformułowane. Demokracja jest zatem związana z chrześcijaństwem doktrynalnie i chronologicznie”.
A chrześcijańskiego, wręcz genetycznego, pokrewieństwa różnych części Europy doświadczaliśmy na naszej trasie często zupełnie nieoczekiwanie. Na przykład gdzieś na francuskiej prowincji słyszymy nagle melodię „Ave Maria”. Najpierw zaskoczenie, że w kompletnie laickiej Francji jest to możliwe, a dopiero później przypomnienie sobie, że przecież jest to pieśń lurdzka, czyli francuska, i że jako Europejczycy mamy wspólne chrześcijańskie korzenie, że jesteśmy kulturową wspólnotą. Dziś w debacie o kształcie Unii Europejskiej o tym wymiarze w ogóle nie rozmawiamy. Gdy byłem przedstawicielem polskiego Sejmu w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, poznałem wielu zachodnich polityków, ludzi przyzwoitych, ale wielu z nich, nawet chadeków, pewnie nie rozumiałoby, o co z tą kulturową wspólnotą Europy mi chodzi. Tak daleko odeszliśmy od korzeni.
Jakie doświadczenie duchowe z pielgrzymki było dla Pana najważniejsze?
Gdy po kilkunastu dniach dojechaliśmy do Hiszpanii, odczuwałem zdumienie, że udało się nam tak daleko dotrzeć. Oczywiście planowaliśmy to, ale to były dość abstrakcyjne zamiary. Gdy pokonywaliśmy kolejne odcinki, odbierałem ten czas jako coś niezwykłego. Miałem świadomość, że zawdzięczam to Panu Bogu. Jego obecność odczuwa się tam niemal namacalnie: w majestacie gór, w bezkresie hiszpańskiej Mesety, w poczuciu obcowania z nieskończonością. Cała ta pielgrzymka też była swego rodzaju cudem.
W Pana książce czytelnik odnajdzie opis tego cudu?
Oczywiście. Gdyby w tej książce nie było Boga, to byłaby ona nieprawdziwa. Bóg w tej drodze po prostu ze mną był.