O cudach, relacji z Bogiem i o chrześcijańskiej Europie mówi Dariusz Lipiński.
Dariusz Lipiński (z lewej) i jego syn Tomasz w Paryżu na starcie pielgrzymki.
archiwum prywatne dariusza lipińskiego
Nie chce Pan otwarcie powiedzieć, że to był cud, aby nie narażać się na zarzut pychy. Może więc spojrzy Pan na to doświadczenie z innej strony, jako na miłosierdzie Boga.
O tak, zdecydowanie. To wydarzenie spowodowało, że głębiej zastanawiam się nad sensem mojego życia, rolą w świecie, nad tym, co powinienem robić. Wcześniej takich refleksji raczej nie miałem, a na pewno nie w aż takim stopniu, bo życie toczy się szybko i rzadko jest czas na głębszą refleksję.
Do jakich wniosków Pan doszedł?
Wciąż się nad tym zastanawiam. W związku z tą chorobą miały miejsce tak nieprawdopodobne wydarzenia, że nie mam wątpliwości, iż działa tu Pan Bóg i chce mi coś powiedzieć.
Co chce powiedzieć?
Wciąż próbuję to odkryć. Na pewno wyniosłem z tej historii przeświadczenie, że stało się to po coś, że to wszystko nie było przypadkiem.
Choroba zmieniła Pana relacje do Boga?
Tak. Zawsze byłem człowiekiem wierzącym, ale nie była to specjalnie pogłębiona wiara. Praktykowałem, jednak moje życie sakramentalne nie było uporządkowane. Przed pierwszą operacją wyspowiadałem się, przyjąłem Komunię św. Proboszcz, którego znam od zawsze, wzbraniał się przed udzieleniem mi namaszczenia chorych, mówił, że Komunia wystarczy, ale w końcu się zgodził.
Jak trwoga, to do Boga…
Uporządkowanie spraw z Bogiem było dla mnie ważne i bardzo mi pomogło w przebyciu choroby. To nie skończyło się jednak po operacji. Dopiero po niej doszło do pełnego uporządkowania życia sakramentalnego. Po 27 latach związku cywilnego przyjęliśmy z żoną sakrament małżeństwa. Zrobiliśmy to bez żadnego przymusu, w wolności, jako wyraz dojrzewania naszej wiary. Oczywiście dzieci były wychowywane po katolicku, ochrzczone, przyjmowały sakramenty. Jednak ja większą wagę przykładałem do innych spraw niż wiara, np. robiłem karierę polityczną, przez dwie kadencje od 2005 do 2011 r. byłem posłem, a to spłyca człowieka.
Trwoga przeszła, Bóg pozostał?
Tak. Stwierdziłem, że w końcu trzeba poważnie podejść do spraw najważniejszych, do Boga. Nabrałem nowych przyzwyczajeń, np. rano pół godziny poświęcam na lekturę Pisma Świętego Wcześniej tego nie robiłem. Pojawiło się jakby sprzężenie zwrotne – kiedy czytam Biblię, mam głębsze refleksje o wierze. Moja relacja z Bogiem jest zdecydowania bardziej dojrzała.
W dziewięć lat po operacjach, w wieku 61 lat, wybrał się Pan z synem na rowerową pielgrzymkę z Paryża do Santiago de Compostela. Przebieg wyprawy opisuje Pan w książce „Po kręgosłupie Europy”. Jaki był cel tej pielgrzymki? Chęć potwierdzenia swoich możliwości, pogłębienie wiary?
Obydwie sprawy. Pierwotnie motywacja była bardziej świecka. Lubię rower, dużo jeżdżę. Chodziło o sprawdzenie możliwości, udowodnienie sobie, że stać mnie na taki wysiłek. Poza tym jestem zafascynowany Francją i Hiszpanią. Jednak ze wspomnianych względów zdrowotnych sam jechać bym się nie odważył. Dlatego bardzo ważne było, że mój syn Tomasz tak szybko zapalił się do pomysłu. Bez przygotowania duchowego pielgrzymka nie miałaby jednak sensu.
Pomysł napisania książki wziął się nie tylko z chęci podzielenia się wrażeniami z tak niepowtarzalnego szlaku, jakim jest Droga Świętego Jakuba. Chciałem powiedzieć ludziom znajdującym się w trudnych sytuacjach, że zawsze trzeba walczyć do końca, wierzyć, że wygrana jest możliwa, że jest nadzieja. Miłosierdzie Boże jest zdumiewające. A w przypomnieniu historii chrześcijańskiej Europy, historii wspaniałej cywilizacji, warto dostrzegać chwałę Bożą.