Rosja po aneksji Krymu i wznieceniu buntu w Donbasie, przejmując kontrolę nad Morzem Azowskim, rozpoczęła trzeci etap agresji przeciwko Ukrainie. Celem jest jej destabilizacja, a w konsekwencji zmiana władzy w Kijowie.
W Kijowie 1 grudnia spadł gęsty śnieg, ale tylko to przypomina scenerię stanu wojennego w Polsce. Ten, który kilka dni wcześniej za zgodą parlamentu wprowadził prezydent Petro Poroszenko, obowiązuje przez miesiąc jedynie w 10 obwodach w południowo-wschodnich regionach kraju: przy granicy z Rosją, na odcinku granicy z Mołdawią w separatystycznym Naddniestrzu oraz nad Morzem Czarnym i Morzem Azowskim. Dla zwykłych ludzi jest praktycznie nieodczuwalny. Przeciwnicy obecnego prezydenta obawiali się, że jego wprowadzenie może być pretekstem do przełożenia zaplanowanych na przyszły rok wyborów prezydenckich, ale tak się nie stało. Parlament zdecydował, że odbędą się one 31 marca 2019 roku. Nic także nie wskazuje, aby dekret ograniczał prawa obywatelskie czy konstytucyjne. Na lotnisku Boryspol pod Kijowem widziałem tłumy oczekujące na wylot do Hurghady albo innych znanych kurortów, gdzie po sezonie jest taniej. Stan wojenny został więc ogłoszony jako polityczna demonstracja, zwracająca uwagę świata na kolejny etap rosyjskiej agresji oraz konsolidująca własne społeczeństwo.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Andrzej Grajewski