Koniec I wojny światowej, w Polsce początek ery Piłsudskiego i - chyba właśnie wtedy -zaprzepaszczenie szans na dalszą ekspansję rewolucji bolszewickiej. Świat miał niewiele tak ważnych dni jak poniedziałek 11 XI 1918 r.
11 listopada o Piłsudskim pisano stosunkowo niewiele, ale jednocześnie był na łamach prasy wszechobecny. Brzmi to może nieco paradoksalnie, lecz istotnie tak było. Z jednej strony nazywano go "personifikacją idei jedności narodowej", z drugiej - więcej pisano o tej jedności niż o nim samym. Ale też sam Piłsudski niewiele tego dnia robił, by wyeksponować własną osobę. Od rana przystąpił do tego, do czego został sprowadzony - do organizowania i jednoczenia. Co konkretnie robił, ustalili najbliżsi wydarzeniom dziennikarze "Kuriera Warszawskiego":
"Był w prezydium Rady Ministrów, w niemieckiej Radzie Żołnierskiej, w południe był oczekiwany w Radzie Regencyjnej, przemawiał około siedziby niemieckiej Rady Żołnierskiej do zgromadzonego tłumu, nawołując do spokoju, mianował por. Bernera komendantem ds. młodzieży akademickiej".
Niby niewiele, ale już samo jego pojawienie się w Warszawie uruchomiło ciąg wydarzeń prowadzący do opanowania politycznego chaosu. Najpierw - jak donosił "Goniec Krakowski" - "Brygadier Piłsudski po konferencjach z czynnikami miarodajnymi, oświadczył gotowość wzięcia udziału w gabinecie koalicyjnym, utworzonym z inicjatywy Rady Regencyjnej". Później Rada Regencyjna wystosowała do Krakowa i do Poznania depeszę:
"Okupacja niemiecka przestała istnieć. Komendant Piłsudski przyjechał do Warszawy. Wzywamy wszystkich przedstawicieli stronnictw do Warszawy dla utworzenia rządu narodowego".
Następnie - o czym poinformował "Kurier":
"Piłsudski porozumiewał się telegraficznie z rządem tymczasowym w Lublinie. Dziś jeszcze spodziewany jest przyjazd do Warszawy komendanta wojska polskiego Rydza-Śmigłego i członka rządu lubelskiego, posła Moraczewskiego. Oczekiwany jest także przyjazd posłów z Krakowa i Poznania. Wiemy, że i z Krakowa telegrafowano do posłów Korfantego i Seydy o jak najprędszy przyjazd do Warszawy".
Śledzący każdy krok Piłsudskiego dziennikarze mogli pokusić się o wstępne prognozy na najbliższe dni. Jak prorokowano:
"Sądząc z dotychczasowych faktów, zanosi się na spieszne utworzenie przez Piłsudskiego Rządu Narodowego, z przewagą lewicy demokratycznej, w którego ręce Rada Regencyjna przekaże swą władzę. Gdyby - wbrew przewidywaniom - sprawa utworzenia rządu narodowego przewlokła się, wówczas komendant Piłsudski obejmie władzę nad wszystkimi siłami zbrojnymi Polsce i wyda odezwę do narodu, zawiadamiającą o swych zamierzeniach na najbliższą przyszłość, nawołującą społeczeństwo do spokoju, porządku i równowagi. W tej roli komendant Piłsudski już zaczyna dziś występować i wydaje odpowiednie zarządzenia".
Kilka zdań dalej komentatorzy dodawali, że "największą troską komendanta Piłsudskiego jest w tej chwili, aby nie dopuścić do rozlewu krwi ani do ekscesów przy ustępowaniu żołnierzy niemieckich z Warszawy". I wobec wypadków rozgrywających się wówczas w Warszawie było to bardzo rozsądne. Formalne zakończenie okupacji niemieckiej uaktywniło siły mocno destrukcyjne. Z jednej strony miejscowy półświatek, wietrząc nosem bezkarność, zdecydowanie zwiększył swoją aktywność, z drugiej zaś - mając z pewnością za wzór rewolucję w Niemczech - rozpoczęły się burdy o podłożu komunistycznym, mające zapewne na celu, poprzez wywołanie chaosu, wzniecenie podobnej rewolucji.
"W ciągu wczorajszego dnia zaszło mnóstwo epizodów na ulicach. Epizody te miały wszędzie niemal związek z powszechnym przeciwbolszewickim nastrojem, jaki ogarnął całą ludność stolicy. Emisariusze rosyjscy, którzy w ciszy przygotowywali ze swoimi warszawskimi kamratami i którzy wcześniej byli poinformowani o rozpoczynającym się w sobotę likwidowaniu okupacji - wyruszyli na ulice, myśląc, iż pójdą za nimi tłumy i że nad Warszawą rozpostrzą swój krwawiący sztandar" - donosił "Kurier Codzienny", a "Kurier Warszawski" precyzował:
"W różnych dzielnicach miasta odbyły się próby manifestowania przeciw Polsce i wojsku polskiemu. Dość liczny tłum z czerwonym sztandarem szedł w dzielnicy wolskiej ulicą Chłodną. Oddział żołnierzy polskich, idący na mszę św. do kościoła, był sprowokowany przez manifestantów i w 60 osób bez użycia broni przy pomocy pasów i pięści, rozproszył tłum liczący 2000 ludzi".
I dalej:
"Zuchwałego napadu na żołnierzy polskich dopuścili się bolszewicy około godz. 17.30 na ul. Królewskiej. W czasie tym z dowództwa 1 brygady powracał do koszar na ul. Ciepłą oddział 20 żołnierzy, z których tylko 5 uzbrojonych było w karabiny. Gdy oddział znalazł się u zbiegu Marszałkowskiej i Królewskiej, z przejeżdżającej bryczki posypały się strzały rewolwerowe do żołnierzy, po czym napastnicy popędzili szybko Marszałkowską w kierunki Siennej. Zaskoczeni tym zamachem żołnierze puścili się w pogoń. Gdy pogoń za uciekającymi wydawała się już utrudniona, dali salwę z karabinów. Bryczka przewróciła się, a z pośród uciekających jeden padł trupem, dwóch zranionych, a dwóch z rewolwerami w rękach zbiegło".
Podobno nawet podczas przemówienia Piłsudskiego dało się słyszeć - co prawda dość szybko gaszone - okrzyki "Precz z Polską!" i "Niech żyją bolszewicy".
Jeśli nawet polscy komuniści planowali tego dnia wzniecenie rewolucji, byłoby to mocno nierozsądne. Po pierwsze - ich siły były wówczas słabe, wzrosły dopiero z biegiem dwudziestolecia; po drugie zaś - Polacy zbyt cieszyli się z odzyskania niepodległości, by mogły przemówić do nich hasła mówiące, że Polski być nie powinno. To nie były miejsce i czas na rewolucję. Niemniej sielski obrazek masy Polaków rozbrajających 11 listopada bezwolnych Niemców na ulicach Warszawy trzeba jednak nieco zmodyfikować. W większości istotnie oddawali oni broń bez problemu.
"Wczoraj około godz. 22 oddział żołnierzy polskich po komendą por. Przeworskiego zajął Belweder i odwach miejscowy. Wojsko polskie zajęło również posterunki na moście Kierbedzia i na moście kolejowym. Dziś w nocy polscy żołnierze zajęli oddział niemieckich samochodów wojskowych. Niemieccy żołnierze oddziału oddali zapas broni i amunicji. Wartę na placu Saskim, to jest na odwachu głównym, objęli dziś ok. 2 nad ranem żołnierze polscy" - donosiła wiarygodna w tym przypadku niemiecka Agencja Wolffa, dodając:
"Żołnierze i oficerowie niemieccy, którzy opuszczają Warszawę, znaleźli się w trudnym położeniu z powodu braku połączenia kolejowego. Dziś nie otrzymano w Warszawie pism niemieckich. Także połączenie telegraficzne między Berlinem i Warszawą przerwane. Władze wojskowe niemieckie usiłowały porozumieć się z Berlinem za pomocą telegrafu iskrowego, ale bez skutku. Nadeszły wiadomości, że miasta pograniczne zajęte przez wojska niemieckie od pierwszych niemal dni wojny, są z pośpiechem ewakuowane. Wiadomości dotyczą Częstochowy, Będzina i Sosnowca".
Niemcy, zwłaszcza w poczuciu osaczenia, niekoniecznie byli jednak pasywni. Wiadomo, że w Warszawie, w okolicy dworca wiedeńskiego zaimprowizowana grupka wyrostków napadała na nich i ograbiała, w Lublinie - jak prasa donosiła poprzedniego dnia - wprowadzono nawet z powodu takich napadów stan wyjątkowy. Niemcy jednak również miewali temperament:
"Wczoraj w południe na rogu ul. Brackiej i Alei Jerozolimskiej z przejeżdżającego tramwaju padło kilka strzałów do grupy osób. Jedna z kul ugodziła w szyję 38-letniego Leonarda Majszlarka, członka Związku Zawodowego Pracowników Fryzjerskich. Przeniesiono go do zakładu fryzjerskiego, gdzie zmarł podczas zakładania opatrunku. Strzelać mieli żołnierze niemieccy, których chciano podobno rozbroić. Tłum rzucił się na strzelających. Podobno jeden oficer i jeden żołnierz zostali ciężko zranieni".
Już zdrowy rozsądek podpowiada, że takich sytuacji z pewnością było więcej. Tworzyło to ze stolicy beczkę prochu, nad którą zapanowanie było w tej chwili ważniejsze niż jakiekolwiek dalsze cele. Trzeba jednak pamiętać, że nie cała Polska cieszyła się tego dnia z niepodległości. Sytuacja w Galicji Wschodniej była wciąż tragiczna, mimo że Polacy osiągali tam już spore sukcesy. Przemyśl był wolny.
"Zapowiadana ekspedycja wojskowa wschód pod komendą majora Stachiewicza spełniła swoje zadanie. Przemyśl został w całości wyzwolony. Piąty pułk strzelców pod rozkazami pułkownika Karaszewicza-Tokarzewskiego wyruszył celem uspokojenia powiatów po obu brzegach Sanu" - pisano w "Czasie". Kilka wersów dalej przytaczano jednak bardzo emocjonalną relację kolejnego uciekiniera ze Lwowa:
"Lwów jest całkowicie odcięty od świata, pozbawiony wszelkiego dowozu żywności, a cały aparat administracyjny, regulujący życie publiczne i gospodarcze, umożliwiający codzienny byt, jest sparaliżowany. Ludność sterroryzowana boi się wychodzić na ulice. Mieszkańcy zjadają swoje zapasy, o ile je mieli w spiżarniach. Wielu cierpi już głód, który czeka wszystkich. W pierwszych dniach inwazji ukraińskiej można było jeszcze kupować zrabowane z magazynów przez miejscową hołotę mąkę, chleb, cukier itp. po cenach olbrzymich, bo np. bochenek chleba za 50 kor, 1 kg masła 200 kor. Teraz jednak żadne pieniądze niczego już nie dają. Mięsa, mleka, masła, jaj absolutnie we Lwowie nie ma. Lwowianie z przerażeniem patrzą na jutro. Zanim przyjdzie odsiecz z zewnątrz, w którą wszyscy wierzą, głód może popchnąć do rozpaczliwych kroków [].
Z każdym dniem depresja mieszkańców rośnie. Ulice w śródmieściu są puste. Chwilami, gdy ucichną strzały, ludzie wychodzą na miasto, szukać żywności. Przerwy w walkach i w strzelaninie ulicznej są krótkie i rzadkie. Na odgłos pierwszego wystrzału ludzie pospiesznie kryją się do domów. Wieczorem miasto nie jest oświetlone. Nawet z żadnego okna domów światło nie przebłyskuje, gdyż ukraińskie patrole strzelają natychmiast do okien oświetlonych i otwartych. Przez całą noc słychać gwałtowną strzelaninę. Wzdłuż linii bojowej przecinającej miasto na dwie części, a prawie nie mogące się ze sobą komunikować, widać wszędzie ślady zniszczeń i strzałów. Gmach pocztowy, w którym kilkakrotnie wrzały zacięte boje, jest wewnątrz całkowicie spalony; sterczą tylko same mury. Również całe wewnętrzne urządzenie dworca kolejowego jest zniszczone. Bandytyzm już się plenić zaczyna. Patrole, częściej jednak bandyci w mundurach wojskowych, nachodzą mieszkania pod pozorem poszukiwania broni i rabują pieniądze i kosztowności. Ukraińcy dopuszczają się okrucieństw. Np. na Wólce, do jednego domu, obok którego walczono, wtargnęli rozszalali Ukraińcy i inżynierową B. zakłuli bagnetami".
Rozrastające się o coraz młodsze roczniki wojsko polskie dawało jednak nadzieję. Prasa krakowska pisała:
"Wczoraj przyjechał do Krakowa pierwszy oddział warszawskich akademików. Warszawiacy zostaną na miejscu umundurowani i uzbrojeni i będą podlegali krakowskiej komendzie wojskowej. Na dziś i dnia następnego, zapowiedziany jest przyjazd dalszej młodzieży warszawskiej do Krakowa. Polskie czynniki wojskowe postanowiły skierować warszawską młodzież do wszystkich ważniejszych miast w byłej okupacji austriackiej".
A przecież, jak donoszono w poprzednie dni, w szeregach armii mieli się pojawić uczniowie klas VIII, a może i VII. Tego np. dnia pojawiła się informacja o uczniach warszawskiej średniej szkoły leśnej, którzy postanowili porzucić naukę i wcielić się do wojska. Historia ta, nawiasem mówiąc, znalazła dość niezwykłe rozwinięcie. Otóż niedawno, podczas remontu warszawskiej Biblioteki Rolniczej, znaleziono zamurowaną w posadzkę i całkowicie zniszczoną tablicę pamiątkową, poświęconą pamięci tych właśnie chłopców, którzy polegli w wojnie polsko-bolszewickiej. Do odsłonięcia tej tablicy doszło na początku lat dwudziestych XX wieku w siedzibie szkoły przy placu Trzech Krzyży. Skąd wzięła się kilkadziesiąt lat później na Starym Mieście? Czy umieszczenie jej w posadzce (napisami do dołu) było przypadkowe, czy było świadomą polityką władz komunistycznych zacierających pamięć o wojnie polsko-bolszewickiej? Tego nie da się dziś ustalić, tablica w każdym razie jest kolejnym dowodem na powszechność niepodległościowego zrywu z jesieni 1918 r. Z pewnością podsyconego tematem numer jeden tamtego dnia, czyli oficjalnym końcem I wojny światowej.
"Wczoraj z rana odbyła się konferencja sekretarzy stanu. Po podaniu do wiadomości warunków zawieszenia broni, warunki te przyjęto. Delegacje pokojowe otrzymały odpowiednie wskazówki" - informowano w "Kurierze". Kawałek dalej przytaczano jednak depeszę delegacji niemieckiej przesłaną do prezydenta Wilsona, na ręce sekretarza stanu Lansinga. Zwraca uwagę złowrogie, niemal profetyczne zrozumienie psychologii społecznej Niemców:
"Jesteśmy zmuszeni warunki te przyjąć. Zwracamy jednak prezydentowi Wilsonowi uroczyście i poważnie uwagę na to, że w narodzie niemieckim przeprowadzenie tych warunków wytworzy nastrój wprost przeciwny temu, który by gwarantował przesłanki nowej budowy wspólnoty narodów i trwały pokój oparty na zasadach prawa. Naród niemiecki zwraca się przeto w tej ostatniej godzinie jeszcze raz do prezydenta z prośbą, aby wpłynął u swych sprzymierzeńców na złagodzenie tych druzgocących warunków".