W Europie otwiera się kolejny front. A Berlin może stracić w Polsce potencjalnego sojusznika.
24.10.2018 14:52 GOSC.PL
Komisja Europejska odrzuciła projekt budżetu Włoch. Jest to pierwszy taki przypadek w historii. Polakom może ta sytuacja kojarzyć się z całkiem niedawnym, „pierwszym w historii”, uruchomieniem artykułu 7 wobec naszego kraju. Ale wniosek wobec Włoch może mieć dużo poważniejsze konsekwencje. W Unii Europejskiej właśnie rozpoczyna się rozgrywka, która może zadecydować o przyszłości Europy. W tej rozgrywce zetrą się dwie wizje polityki gospodarczej.
We współczesnej ekonomii dominują dwie szkoły polityki gospodarczej. Jedna, neoliberalna, kładzie nacisk na równowagę budżetową, niską inflację i postuluje ograniczenie roli państwa w gospodarce. Druga, keynesistowska, postuluje aktywną rolę państwa w gospodarce, głównie poprzez ekspansję kredytową banku centralnego, wysokie wydatki państwowe i ulgi podatkowe, aby nakręcić koniunkturę. Od lat 80-tych XX w. na świecie dominuje myślenie neoliberalne. Polakom, którzy powrócili do gospodarki wolnorynkowej w czasach dominacji neoliberalizmu, trudno wyobrazić sobie inne myślenie o gospodarce. Ale na świecie to myślenie zmienia się cyklicznie. I właśnie znajdujemy się w końcówce obecnego cyklu.
Szkoły neoliberalna i keynesistowska mają swoje racje. Neoliberałowie nade wszystko cenią stabilność, nawet kosztem powolnego rozwoju. Keynesiści wychodzą z założenia, że można przyśpieszać rozwój kosztem długu, który spłaci się z przyszłych zysków. Obecnie spór ten ma specyficzny wymiar. Żadna ze stron nie ma odwagi ruszenia wysokich wydatków państwowych. Neoliberałowie więc, aby osiągnąć wymarzoną równowagę, często są skłonni pogodzić się z wysokimi podatkami. Nadal jednak stoją oni na stanowisku, że banki centralne powinny stać na straży niskiej inflacji, nawet kosztem drogiego kredytu dla przedsiębiorstw. Keynesiści proponują szereg ulg i subwencji dla przedsiębiorstw, nawet kosztem wysokiego deficytu. Jednocześnie chcieliby bardziej ekspansywnej polityki monetarnej, bez względu na zagrożenie inflacyjne.
Właśnie jesteśmy świadkami przechodzenia od epoki neoliberalizmu do epoki keynesizmu. Instytucje „starego ładu”, takie jak Bank Światowy czy Komisja Europejska stoją twardo na gruncie neoliberalizmu. Politycy „populistycznej” nowej fali od Ameryki, przez Włochy po Turcję, forsują rozwiązania z katalogu keynesistów. W Unii Europejskiej ten spór ma jednak jeszcze jeden wymiar. Nakłada się on na podział polityczny między południem a północą. Południe chce większych wydatków, północ chce stabilności budżetowej. Właśnie taki wymiar ma spór na linii Komisja Europejska-rząd Włoch.
Przywódcą frakcji neoliberalnej w Europie są oczywiście Niemcy. Na lidera frakcji keynesistowskiej zaczynają wyrastać Włochy. Kompromisowy plan Macrona, proponujący Niemcom równoważenie budżetów krajów południa w zamian za większe transfery niemieckich pieniędzy do Francji, Hiszpanii czy Włoch, wydaje się pogrzebany. Pewnie za chwilę zaczną się tworzyć zupełnie nowe obozy w Europie.
Jak na ironię, rządowi PiS bliżej do Berlina niż Rzymu. Rząd Mateusza Morawieckiego, mimo wysokich wydatków, osiąga dobre wyniki w obszarze stabilności finansowej. Dostrzegają to nawet agencje ratingowe. Te wyniki osiągane są jednak w dużym stopniu przy pomocy restrykcyjnej polityki podatkowej. System podatkowy został znacząco uszczelniony, co nie pozostało bez wpływu na przedsiębiorstwa różnej wielkości. Dodatkowo, w czasie dobrej koniunktury nie obniżono podatków. Wręcz przeciwnie, różnymi działaniami wręcz zwiększono obciążenia klasy średniej. Być może taka polityka ma służyć przekonaniu Berlina i Brukseli do rządu PiS i jego „stabilnego charakteru”.
Rząd w Berlinie, mocno stawiający kwestie stabilności budżetowej, mógłby mieć w rządzonej przez PiS Warszawie sojusznika w sporach na arenie europejskiej. Niemcy wolą jednak w relacjach z Polską podnosić mało dla ich interesów istotną kwestię wyboru sędziów w Polsce. A to właśnie „wojna budżetowa” jest kluczową dla przyszłości Niemiec. Jeśli keynesizm w Unii Europejskiej zwycięży, uderzyć może on rykoszetem po kieszeni niemieckiego podatnika. Jarosław Kaczyński wydaje się to rozumieć i wyciąga do Niemców dłoń. Ci jednak wolą chyba stawiać na PO. Może to być jednak wielki błąd.
Jeśli PO chce wrócić do władzy, musi postawić na swój tradycyjny elektorat, czyli klasę średnią. Jej liderzy zdają sobie jednak sprawę, że zbytnie naruszenie wydatków socjalnych, takich jak 500+, będzie oznaczało ich koniec. Ale ich koniec będzie oznaczało także zawiedzenie oczekiwań klasy średniej. W takim wypadku najlepszym rozwiązaniem dla PO byłaby właśnie keynesowska polityka wysokiego deficytu i ekspansji kredytowej banku centralnego. Nie trudno sobie też wyobrazić sojusz Platformy z południowoeuropejskimi zwolennikami wyciągania większych transferów od Niemiec.
Trudno powiedzieć, dlaczego Niemcy nie przyjmują propozycji współpracy ze strony PiS. Być może liczą bardziej na PO. Ale partia ta albo będzie musiała odwrócić się od Niemiec, albo zniknie z polskiej sceny politycznej. I zastąpi ją albo odrzucony przez Berlin PiS, albo ktoś jeszcze bardziej Niemców nie cierpiący.
Bartosz Bartczak