Ile sióstr, tyle historii powołania. Łączy je jedno. Po 25, 50 czy 65 latach mówią: „Moje powołanie w pełni się zrealizuje, gdy stanę przed Bogiem w niebie”.
Oko w oko z niedźwiedziem
– Jak widać, ja jestem ewenementem wśród sióstr, bo do zakonu nigdy nie chciałam iść – śmieje się siostra Natalia, srebrna jubilatka u służebniczek. – Zawsze byłam blisko Pana Boga, ale do głowy by mi nie przyszło, że będę zakonnicą. Od zawsze chciałam studiować medycynę, nawet wyboru szkoły średniej dokonałam pod kątem tego profilu. Zresztą miałam chłopaka, z którym byłam w tak poważnym związku, że w zasadzie występował już jako mój narzeczony. Planowaliśmy wspólną przyszłość. Pierwszy „strzał” padł, kiedy do zgromadzenia sióstr służebniczek wstąpiła przyjaciółka siostry Natalii.
– Było to dla mnie coś tak niespodziewanego, że mimo woli zaczęłam zastanawiać się nad specyfiką tego powołania – opowiada. – Oczywiście, nie biorąc pod uwagę, że ja mogłabym dokonać takiego wyboru. Ale co jakiś czas przyjeżdżałam do Panewnik; najpierw do mojej koleżanki, później na dni skupienia dla dziewczyn. Dobrze się tutaj czułam. Jak w domu. I kiedy byłam w klasie maturalnej, podczas ferii zimowych siostry zaproponowały mi tygodniowe rekolekcje w Istebnej. Pojechałam – i już pierwszego dnia ścięła mnie z nóg potężna grypa. W zasadzie całe rekolekcje przeleżałam w łóżku i miałam mnóstwo czasu na myślenie. Kiedy minął czas złości na chorobę, która mnie tak powaliła, zaczęłam się zastanawiać, czy Pan Bóg czasem nie chce mi czegoś przez to powiedzieć. Im dłużej myślałam, tym mocniej dochodziła do mnie świadomość, że być może ani medycyna, ani małżeństwo nie są moją drogą. Można powiedzieć, że Pan Bóg „przyłapał” na grypę – śmieje się.
Długo nie potrafiła zdobyć się na odwagę powiedzenia o swojej decyzji rodzicom. Ostatecznie dowiedzieli się o tym... dzień przed wstąpieniem córki do zgromadzenia. – Było im ciężko, ale czuję głęboką wdzięczność dla nich za to, że uszanowali moją decyzję i próbowali zrozumieć. A co z narzeczonym? Tu okazałam się jeszcze większym tchórzem, bo tylko napisałam do niego list – mówi. – Przyjechał potem do klasztoru dowiedzieć się, co jest grane. Było to dla niego o tyle trudne do zrozumienia, że był niewierzący. Myślę, że łatwiej byłoby mu przyjąć, że zostawiłam go dla innego człowieka, niż dla kogoś, kto w jego mentalności nie istniał. Modliłam się za niego i nadal się modlę. Wiem, że ułożył sobie życie i mam nadzieję, że jest szczęśliwy.
Od czternastu lat siostra Natalia pracuje w Kanadzie. Razem z innymi siostrami prowadzi tam przedszkole dla dzieci imigrantów właściwie z całego świata. Pod swoją opieką mają nawet maluchy z rodzin muzułmańskich. Siostra, która zawsze uwielbiała podróże, ten czas spędzony na innym kontynencie traktuje jako kolejny prezent od Pana Boga. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że będzie mieszkać rzut kamieniem od Gór Skalistych. Przyzwyczaiła się już do panujących ostrych zim, a nawet zdarzyło jej się uciekać przed niedźwiedziem grizzly. – Nie dosłownie uciekać – prostuje. – Ale pewnego dnia spotkałyśmy na szlaku grupę roztrzęsionych turystów, którzy przed momentem spotkali się z niedźwiedziem oko w oko. Kiedy o tym opowiadali, w tle mignęła nam sylwetka wielkiego drapieżnika. Udało nam się jeszcze pomachać mu na pożegnanie – żartuje.
W Kanadzie wiele zgromadzeń zakonnych jest bezhabitowych, więc obraz siostry zakonnej w habicie i welonie zniknął z tamtejszego krajobrazu. – Często spotykam się z pytaniem, czy jestem prawdziwa. W okresie Halloween lepiej nie wychodzić z domu – śmieje się siostra Natalia. – A tak na poważnie, to często podchodzą do mnie różni ludzie i dziękują mi za to, że noszę habit. To jest dla nich mocne świadectwo mojej przynależności do Pana Boga. Siostry mówią, że trudno jednym słowem odpowiedzieć na pytanie, czy są spełnione w swoim powołaniu. Życie wciąż trwa. W pełni szczęśliwe będą, gdy staną twarzą w twarz z Ojcem w niebie. Póki co – są w drodze.
Aleksandra Pietryga