Internet jest jak market, do którego wchodzisz z wózkiem o pojemności 24 godzin i pakujesz do niego towary. Jeśli nie masz listy zakupów, szybko spostrzeżesz się, że twoje konto czasu jest puste.
23.08.2018 13:42 GOSC.PL
Pub The Eagle & Child w Oksfordzie Tomasz Gubała Powyższe zdjęcie autorstwa Tomasza Gubały zostało zrobione w Oxfordzie (Dzięki Tomku za udostępnienie!). W czasie trwającej właśnie wyprawy tolkienowskiej. Przedstawia niewielki pub o wdzięcznej nazwie „Pod orłem i dzieckiem”. Ot knajpa, jakich wiele, na pierwszy rzut oka niczym szczególnym się nie wyróżniająca. Ale nie daj się zwieść zewnętrznej iluzji. To w tym niepozornym pubie, w ogniu zażartych dyskusji szlifowano takie dzieła literatury światowej jak „Władca Pierścieni” czy „Opowieści z Narnii”. Przy dobrym piwie i dymie palonego fajkowego ziela poważni profesorowie jednego z najznamienitszych uniwersytetów świata spierali się o to, czy święty Mikołaj może znaleźć się w równoległym baśniowym świecie i o językowe szczegóły mowy elfów. Ale wielogodzinne dyskusje i debaty dotyczyły też znacznie poważniejszych spraw, takich jak wartości, zmiany, jakie zachodziły w otaczającym ich świecie i kierunek rozwoju życia duchowego. Jednym ze skutków tych cotygodniowych spotkań i wielogodzinnych rozmów było nawrócenie Clive’a Staplesa Lewisa, który porzucił agnostycyzm i stał się z czasem jednym z największych apologetów chrześcijaństwa w XX wieku.
Gdy spojrzałem dziś rano na to zdjęcie niewielkiego pubu, który oddanym czytelnikom Lewisa i Tolkiena kojarzy się niezmiennie ze spotkaniami Inklingów (bo tak nazywali siebie uczestnicy tych nieformalnych spotkań), przyszło mi do głowy pewne przemyślenie: Być może w dzisiejszych czasach w ogóle nie doszłoby do takich spotkań, a co za tym idzie, nie zrodziłoby się wiele z owoców tych dyskusji. Dlaczego tak myślę? Bo Inklingowie potrafili znaleźć coś, o co człowiekowi XXI wieku bardzo trudno – czas na spotkanie. Spotkanie wielogodzinne, systematyczne, budujące więzy takiej przyjaźni, która kształtuje codzienność. Spotkanie (nieważne, czy przy piwie i oparach dymu czy bez tych atrakcji) przesycone wymianą myśli i spostrzeżeń, dyskusją, której nie zastąpi pobieżny komentarz w portalu społecznościowym czy szybki „lajk”.
W żadnym wypadku nie mam zamiaru podejmować tutaj szaleńczej szarży na rzeczywistości Internetu czy ściślej social mediów. Byłbym w takiej sytuacji hipokrytą – przecież ten tekst dociera do czytelnika właśnie za pomocą tych narzędzi. Portale społecznościowe to niesamowity mechanizm, który pozwala nam utrzymać systematyczny kontakt z osobami, od których dzielą nas setki kilometrów, a kontakt realny z nimi byłby niemożliwy. To przestrzeń, w której możemy powierzchownie poznać osoby, których w realnym świecie nigdy moglibyśmy nie spotkać. Ale, ale… kluczowym słowem jest tutaj termin „narzędzie”.
Jest coś destrukcyjnego w kulturze „lajka i suba”. I nie chodzi tylko o to, że czas spędzany przed ekranami smartfona zabiera nam przestrzeń do realnych, prawdziwych spotkań (bo spotkanie wymaga jednak czasu i przestrzeni, których nie daje nam tempo, w jakim toczy się wirtualne życie). Zachwianie proporcji między rzeczywistością a światem wirtualnym w łatwy sposób może doprowadzić do utraty kontaktu z tą pierwszą. I ten proces dzieje się po cichu, niepostrzeżenie. Na przykład przez wiele dni emocjonujemy się sporem o odcień ornatów na Światowe Spotkanie Rodzin (sprawą jednak drugorzędną) i bierzemy udział w ostrej dyskusji nad tym, czy szaty te są bardziej liturgiczne czy „gejowskie” (cokolwiek to miałoby znaczyć), ale nie zauważamy przy tym, że sąsiadka od trzech tygodni nie może doleczyć zapalenia płuc albo kuzyn Tomek chodzi umęczony jakimś strapieniem. Tymczasem z perspektywy życia codziennego, ale i wiecznego, właśnie to, co dzieje się wokół nas, na wyciągnięcie ręki, ma dla nas o wiele większe znaczenie.
Paradoks polega na tym, że wirtualna rzeczywistość, w całej swojej atrakcyjności i dostępności, zawsze pochłania czas kosztem czegoś. To nie tak, że świat Internetu jest zmaterializowanym złem. Jest narzędziem, w którym możemy znaleźć wiele cennych treści. Ale każda taka treść ma swoją cenę. Cenę czasu, którego nie przeznaczymy na inną aktywność. Trochę jak z zakupami w supermarkecie. Mamy do dyspozycji jeden wózek o pojemności 24 godzin. Choćbyśmy nie wiem jak się napinali, nie zmieścimy w nim nawet jednego procenta towarów, które spotykamy na półkach sklepu. Musimy się na coś zdecydować, co więcej musimy wybrać tylko kilka produktów z niezwykle bogatej oferty. A metody robienia zakupów są dwie. Pierwsza to wejście do sklepu z listą zakupów i włożenie do wózka tylko tych produktów, które wcześniej zaplanowaliśmy. Dzięki temu mamy pewność, że nie zabraknie nam w domu niczego z rzeczy, których naprawdę potrzebujemy lub pragniemy. Druga to wyprawa do sklepu bez listy i planu zakupowego. Wtedy najczęściej koszyk zapełnia się szybko towarami, które w gruncie rzeczy do niczego nie są nam potrzebne, a po powrocie do domu okazuje się, że zapomnieliśmy kupić kilku naprawdę ważnych produktów.
Świat mediów społecznościowych nie jest niczym innym niż marketem, w którym kupujemy treści, za które płacimy czasem – najcenniejszą walutą jaką posiadamy. Tytułowy „lajk” i „sub” są jedynie formami płatności. W tym markecie można znaleźć wiele cennych towarów. Ale jeśli moje zakupy będą nieprzemyślane, wtedy z dużym prawdopodobieństwem wyczyszczę swoje konto czasu, płacąc za bezwartościowe błyskotki. I nie będzie już czasu na głębokie i twórcze spotkania w świecie rzeczywistym. Ani z rodziną, ani z przyjaciółmi. Tylko czy naprawdę mnie na to stać? Zadaję to pytanie przede wszystkim sobie.
Wojciech Teister