Mówili im: „To jest niemożliwe! Nie dacie rady. Dajcie sobie z tym spokój”. Nie posłuchali. Dziś są pierwszymi podróżnikami, którzy przetrwali pół roku zimą w namiocie za kołem podbiegunowym. W ekstremalnych warunkach.
Są jak ten ewangeliczny poszukiwacz pereł, o którym Jezus mówił, że kiedy znalazł największą, najpiękniejszą perłę, sprzedał wszystko, co miał, by ją nabyć. Krzysztof i Klaudia, choć wiele podróży mieli za sobą, marzyli o tej jednej, podczas której ani czas, ani pieniądze, ani nic innego nie będzie dla nich przeszkodą i ograniczeniem. By zrealizować swoje marzenie, pracowali na trzy etaty, odkładali każdą złotówkę, a potem... zawiesili prace zawodowe, sprzedali wszystko, co mieli, i wyruszyli w 9-mięsięczną podróż rowerem za koło podbiegunowe.
Ci niezłomni podróżnicy to Krzysztof Lewicki i Klaudia Jadwiszczyk. On z zawodu grafik komputerowy, ona – fizjoterapeutka, ale przede wszystkim instruktorzy surwiwalu. Pracują głównie z dziećmi, ale też z dorosłymi, ucząc ich, jak bezpiecznie przetrwać w ekstremalnych warunkach, wzmocnić poczucie własnej wartości i uczynić ze swojego życia niezapomnianą przygodę. Są autorami pionierskich programów szkoleniowych, gdzie najważniejsza jest edukacja przez przygodę, i innych.
– W naturze Polaków jest duża brawura i spontaniczność – twierdzą. – To czasem fajne cechy, które popychają do przygody, ale nieraz mogą być przyczyną tragedii, kiedy człowiek myśli, że „jakoś to będzie”, i rusza w trasę zupełnie nieprzygotowany. Staramy się zwrócić uwagę na problem brawurowych przedsięwzięć. Prowadzimy szkolenia surwiwalowe i uczymy, jak przygotować się do podróży, by była ona przede wszystkim bezpieczna.
Zanim wyruszyli w niezwykłą podróż za koło podbiegunowe, spotkali się z dziesiątkami specjalistów z różnych dziedzin. Konsultowali wszystko, by jak najlepiej przygotować się do wyprawy. – To nieprawda, że nic tak nie przygotowuje do podróży jak sama podróż – przekonuje Klaudia. – Trzeba przedtem przewidzieć różne sytuacje i ewentualne scenariusze. – Uczyliśmy się na przykład wcześniej rozkładać namiot, wykonywać różne czynności obozowe, naprawiać rower w grubych rękawicach i ubraniach puchowych, czyli tak, jak odbywało się to podczas wyprawy – opowiada Krzysztof. – Prowokowaliśmy ogromny wiatr, wykorzystując śmigło paralotni. Przygotowaliśmy własne jedzenie, które przez miesiąc, noc w noc, pakowaliśmy w próżniowe torebki – zapas na cały rok.
Nareszcie u siebie!
Wyruszyli 27 listopada 2016 roku z Mikołowa na rowerze tandemie, z dużą przyczepką, którą sami zaprojektowali i skonstruowali. W tej przyczepce wygodnie podróżował główny bohater wyprawy... pies Kadlook. – Chcieliśmy pokazać, że można podróżować z psem, że nawet w tak trudnych warunkach dobrze przygotowana wyprawa może być przygodą także dla pupila. Dzisiaj śmiejemy się, że Kadlook na emeryturze chciał odwiedzić swoje rodzinne strony i znalazł sobie szoferów.
To pies rasy alaskan malamut, należącej do jednej z najstarszych ras arktycznych. Te psy, przyzwyczajone do niskich temperatur i bardzo wytrzymałe fizycznie, są też niezwykle przyjazne wobec człowieka. – Kadlook, gdziekolwiek się znajdzie, każdemu skrada serce – opowiada Krzysztof. – Jest ze mną od małego szczeniaczka i stanowczo twierdzę, że Klaudia adoptowała Kadlooka razem z właścicielem.
Kierowali się na północ, nocując głównie w namiocie. – Przemierzyliśmy całą Polskę, Litwę, Łotwę, Estonię, dotarliśmy do Finlandii, a stamtąd na sam kraniec Norwegii, czyli przylądek Nordkapp. I z powrotem fiordami norweskimi, zahaczyliśmy o Finlandię, Szwecję, promem do Gdańska i dalej na rowerze przez Polskę na Śląsk. Łącznie około 8 tysięcy kilometrów – uśmiechają się.
Największe kryzysy podróży mieli jeszcze w Polsce. – Ten polski etap był dość pechowy – przyznają. – Mieliśmy techniczne problemy z rowerem, a pod samą granicą z Litwą – wypadek, podczas którego Krzyśkowi pękła kość strzałkowa. To był prawdziwy problem. Podróżnicy wiedzieli, że nie mogą jechać dalej. Żal było jednak wracać. – To stało się w Sejnach opowiadają. – Bardzo pomogli nam miejscowi księża, którzy między innymi prowadzą tam dom pielgrzyma. Proboszcz powiedział, że wesprze nas, jakąkolwiek decyzję podejmiemy. Jeśli zdecydujemy kontynuować naszą podróż, możemy pozostać u nich, dopóki noga się nie zagoi.
Tak się stało. Krzysztof i Klaudia pozostali u księży przez ponad cztery tygodnie. – Zaprzyjaźniliśmy się – przyznają. – Razem jedliśmy posiłki, spotykaliśmy się na kawie. Księża trzymali kciuki za naszą podróż i zaangażowali się w nią na tyle, że korzystając ze swoich znajomości na Litwie, stworzyli nam coś w rodzaju pomostu, aż do ostatniego bastionu w tym kraju. Spaliśmy kolejno u ich przyjaciół, rodziny, znajomych księży. Zresztą bardzo często w czasie naszej wyprawy pomagali nam kapłani, siostry zakonne. Oferowali nocleg, zapraszali na posiłki i modlili się za nas. I „rozpuszczali” nam psa – śmieją się. – Dzięki księżom w Sejnach Kadlook dowiedział się, co to jest lodówka i co się w niej znajduje.
Oświadczyny pod globusem
Po trudnym polskim etapie podróży nastał wcale nie łatwiejszy zagraniczny. – Wiele razy prawie otarliśmy się o śmierć – wspominają. – Mieliśmy bliskie spotkanie z tirem, na Łotwie atakowały nas półdzikie psy, napadli nas bandyci, w Rydze chciano nam ukraść Kadlooka dla okupu. Eskortowała nas wtedy policja.
Mówią o sobie, że są pasjonatami zimy. I w Skandynawii natrafili na zimę dziesięcioleci. – Starsi mieszkańcy mówili nam, że od kilkudziesięciu lat nie było tak długiej zimy – śmieją się. Nocami dochodziło do minus trzydziestu stopni. Do śpiworów zabierali telefony, aparaty i wodę, chroniąc je przed zamarznięciem. Wciągali też Kadlooka, żeby się ogrzać od jego ciała. – Oczywiście jemu zaraz było gorąco i szybko wyskakiwał ze śpiwora, ale nam tyle wystarczało.
Na Nordkappie, pod wielkim globusem, Krzysztof poprosił Klaudię, by została jego żoną. – Wiedziałem, że sama stamtąd nie wróci, więc będzie musiała przyjąć moje oświadczyny – śmieje się podróżnik. – Taka podróż mocno weryfikuje charakter człowieka. Nie ma już miejsca na maski. Wtedy już wiedzieliśmy, że chcemy być razem przez całe życie.
Jako instruktorzy surwiwalu chcieli także poznać Saamów – pierwotny lud zamieszkujący niedostępne rejony koła podbiegunowego, by uczyć się od nich sztuki przetrwania. – Dla nich to, co my nazywamy surwiwalem, jest codziennym życiem. Udało się. Spotkali niesamowitych rdzennych mieszkańców koła podbiegunowego. Dokonali tego, co wielu innym się nie udało – weszli w ich świat.
– To było jak wtajemniczenie – mówią wzruszeni. – Jeden z Saamów podarował nam rytualny, bardzo drogi nóż, o którym cicho marzyłem – opowiada Krzysztof. – Taki nóż otrzymują Saamowie, kiedy kończą osiem lat. To symbol inicjacji.
Warto gonić marzenia
– Nie dokonalibyśmy jednak tego, gdyby nie inni ludzie, którzy nas wspierali, gościli, kibicowali nam i dodawali otuchy – mówią podróżnicy. – Kilka rodzin na trasie chciało nas dosłownie adoptować. Proponowano nam pracę, mieszkanie. Takich na wpół zamarzniętych zgarnęli z ulicy i mówili: „To niemożliwe, że tyle kilometrów jechaliście na tym rowerze i żyjecie!” – uśmiecha się Klaudia. – Mówili tak, dopóki nie dowiedzieli się, że jesteśmy Polakami – dopowiada Krzysztof. – Potem zmieniali zdanie: „Polacy? A nie, to jednak możliwe...”.
Aleksandra Pietryga