Na szlaku z Dingboche do Chukung stoi tybetański czorten. Przypomina o Polakach – bohaterach południowej ściany Lhotse. Najwybitniejszy z nich pochodził z Katowic.
Góry zostawiał za progiem
Jerzy Kukuczka w 1974 leczył odmrożony w czasie wyprawy na Mt. McKinley palec. – Wtedy miał czas się ożenić – żartuje Ignacy Nendza. – W tym czasie postanowiliśmy się pobrać, a poznaliśmy się już cztery lata wcześniej. Ujął mnie jego spokój – opowiada Cecylia Kukuczka. – Zawsze miał takie dobre, łagodne, zamyślone oczy – wspomina.
W tamtych czasach o himalaizmie i alpinizmie niewiele się mówiło. Na topie była piłka nożna. Dopiero poznając Jerzego Kukuczkę, pani Cecylia weszła w świat ludzi gór. – Kiedy byłam młoda i kiedy on miał na to czas, jeździłam z nim w skałki. To było jeszcze zanim ruszył w Himalaje. W góry wysokie nigdy mnie nie wziął. Bardzo chciałam je zobaczyć. Widziałam je na zdjęciach, na przeźroczach, ale nie mogłam sobie wyobrazić, jak tam jest. Chciałam jechać z mężem do bazy, ale nigdy mnie nie wziął, bo mówił, że w górach kobiety rozpraszają – uśmiecha się . Opowiada, że kiedyś nawet poleciała do Katmandu. Umówili się z mężem, że pójdą na trekking pod Annapurnę. Niestety, Jerzy Kukuczka był wtedy na Manaslu. Była zła pogoda i wyprawa się przedłużała. Ze spotkania nic nie wyszło.
Cecylia Kukuczka prezentuje koszulkę, którą jeden z Szerpów wyhaftował na pamiątkę wyprawy na Lhotse w 1989 r Jan Drzymała W ramach przygotowań do wypraw pani Cecylia robiła mężowi na drutach ciepłe wełniane skarpety. Kiedy wyjeżdżał, zaczynały się długie godziny, dni, tygodnie, a nawet miesiące nerwowego oczekiwania. – To były bardzo ciężkie chwile. Wtedy nie było takiego kontaktu jak dziś. Listy dochodziły dopiero, kiedy mąż był w domu. Nie mieliśmy żadnych wiadomości. Czekaliśmy tylko na jakieś wiadomości w radiu czy w telewizji, bo wiedzieliśmy mniej więcej, kiedy mają atakować szczyt. Dla nas to było tym bardziej trudne, że w tamtym czasie ginęło bardzo dużo ludzi, więc cały czas byłam myślami w górach – opowiada. Chociaż godziny mijały coraz wolniej, a czas oczekiwania dłużył się niemiłosiernie, Cecylia Kukuczka nigdy nie wymagała od męża, by wybierał: rodzina czy pasja. – Bardzo chciałam, żeby przestał się wspinać w takich ekstremalnych warunkach, żeby może odpuścił. Z drugiej strony, góry były jego wielką miłością. Nie mogłam mu tego odebrać . Nie wyobrażam sobie, co by się z nim stało, gdyby mu zabrać to szczęście i świat, w którym czuł się najlepiej – mówi.
Kiedy już Jerzy Kukuczka wracał do domu, niewiele opowiadał o wyprawach. Trzeba było raczej wydzierać z niego informacje. Pewnie nie chciał martwić rodziny. Nigdy nie mówił o wypadkach. Chłonął każdą chwilę ze swoimi synami. – Kiedy już był w domu, robił wszystko, żeby być z dziećmi. Przywoził im mnóstwo prezentów: zabawki, potem jakieś gry z zachodu, których u nas wtedy nie było. Rekompensował tym swoją nieobecność. Zazwyczaj wspólnie jeździliśmy do domu jego rodziców do Istebnej, gdzie było mniej dziennikarzy. Jerzy uczył wtedy dzieci jeździć na nartach, na saneczkach. Spędzał z nimi bardzo fajne chwile – opowiada C. Kukuczka.
Synowie odwdzięczali się ojcu. Kiedy wyjeżdżał dawali mu maskotki i zabawki na pamiątkę. Na Makalu wniósł plastikową biedronkę. Oficer łącznikowy, który opiekował się jego wyprawą, nie mógł uwierzyć, że Kukuczka samotnie zdobył górę. Długo nie uznawano tego wejścia. Dopiero po roku Koreańczycy znaleźli na szczycie Makalu zostawioną przez Kukuczkę biedronkę. Nie wiedzieli, co to jest. Stwierdzili, że znaleźli czerwonego żółwia. Wtedy sceptycy uwierzyli, że Jerzy Kukuczka rzeczywiście samotnie stanął na szczycie tego ośmiotysięcznika.
Jan Drzymała