„Wstałam i zobaczyłam nieznajomych w obstawie policji. (...) Syn Aleks trzymał Alanka na rączkach, a oni powiedzieli, że go zabierają”. Poruszający tekst Barbary Gruszki-Zych o działaniu niemieckiej i austriackiej instytucji ds. dzieci i młodzieży.
Była noc 21 grudnia 2014 r. Beata Bladzikowska, samotnie wychowująca czwórkę synów, usłyszała dzwonek u drzwi. „Wstałam i zobaczyłam nieznajomych w obstawie policji. Zaczęli mi przeszukiwać mieszkanie, jakbym kogoś zabiła. Otwierali lodówkę, pralkę, kuchenkę mikrofalową, balkon. Syn Aleks trzymał Alanka na rączkach, a oni powiedzieli, że go zabierają – bez żadnych dokumentów i orzeczenia o mojej winie” – opowiada. Jej najmłodsze dziecko zostało odebrane przez Jugendamt – niemiecki Urząd do Spraw Ochrony Praw Dzieci i Młodzieży. Do dziś może spotykać się z nim dwa razy w tygodniu w obecności niemieckiej opiekunki. Wolno jej rozmawiać z dzieckiem tylko po niemiecku.
Interwencja była konsekwencją donosu sąsiadki, która stwierdziła, że pani Beata nadużywa alkoholu. Nawet gdyby tak było (pani Beaty, która ma świetną opinię w pracy i otoczeniu, nie poddano badaniu, mimo że się tego domagała), to dlaczego miałaby zagrażać tylko jednemu synowi, a pozostałym trzem już nie?
Kontrowersyjne metody działania Jugendamtu budzą coraz większe wątpliwości. Czasem wystarczy donos matki, ojca, sąsiada, że z dzieckiem dzieje coś złego. Podstawą odebrania dziecka może też być kilkudniowa absencja dziecka w szkole, jego naganne zachowanie, a nawet przedłużający się zły nastrój, świadczący o tym, że może mieć problemy.
Przypadek pani Beaty nie jest odosobniony. Więcej o Jugendamcie i dramatach związanych z funkcjonowaniem tej instytucji przeczytasz w najnowszym „Gościu Niedzielnym”, w artykule Barbary Gruszki-Zych pt. „Paragraf