Na Jasnej Górze gwarno jak w ulu, więc by odsapnąć, ruszyliśmy do… klasztornych pszczół. A potem wróciliśmy do sanktuarium, by poznać jego największą tajemnicę.
Kto wziął ścierki od Matki Boskiej? – do dolnej zakrystii wpada jedna z sióstr. – Ja nie! Trzeba poszukać na górze – odpowiada ukryta w gąszczu ponad 1500 ornatów siostra Miriam. „Ścierki od Matki Boskiej”? Przecież to kwintesencja Jasnej Góry! To gigantyczny dwór Królowej ze świtą ponad setki mężczyzn w białych habitach. Tyle że ta Królowa sama nazywa się… Służebnicą, więc zamiast dworskiej etykiety znajdziemy tu rodzinną atmosferę.
Lojalnie uprzedzam: największej tajemnicy Jasnej Góry wam nie wyjawię. Nie usłyszycie o niej również od paulinów. Nie mogą o niej opowiedzieć, bo to tajemnica związana z… tajemnicą. Słowa bezradne są wobec tego, co dzieje się w obleganych przez tłumy konfesjonałach. Kamienie, które spadają ludziom z serc, mogłyby utworzyć ośmiotysięczniki. W ubiegłym roku paulini (w konfesjonałach siedzą po 3 godziny dziennie) słuchali spowiedzi przez 33 tys. godzin.
Przeładna
Spotykamy się pod obrazem wskrzeszenia matki i dwojga dzieci. To opowieść o jednym z jasnogórskich cudów. − Nieprzypadkowo wybrałem to miejsce – opowiada Tomasz Tlałka, paulin pochodzący z Żywca. − Na Jasnej Górze ludzie są wskrzeszani do nowego życia, nowej nadziei, nabierają nowych perspektyw. To ważna przystań ewangelizacyjna. Dlaczego? Bo przyjeżdżają tu wszyscy. W ubiegłym roku 4 mln pątników. To nie Lednica, na którą zjeżdża przede wszystkim młodzież z duszpasterstw. Do nas trafia wiele osób, które nie spowiadały się od lat. Przekrój społeczeństwa. Przyjeżdżają klasy maturalne (w ubiegłym roku 106 tys. ludzi!). Jesteśmy cały czas na służbie. Ponad stu zakonników nie może narzekać na brak pracy. W ubiegłym roku odprawiono tu ponad 68 tys. Mszy św., w czasie których rozdano 2,8 mln Komunii.
Jasna Góra to prawdziwy duchowy kombinat. Czy paulini mają okazję przebywania z ikoną twarzą w twarz? W samotności, bliskości, z dala od tłumów? − Tak − opowiada o. Tomek. − W Wielkim Tygodniu obraz przechodzi renowację i wówczas możemy pobyć z Maryją sam na sam. Ostatnia wizyta u Królowej była dla mnie jak objawienie. Jak Lourdes, Fatima. Miał rację Jan Długosz, który zafascynowany notował: „Obraz o przeładnym wyrazie twarzy, która spoglądających przenika szczególną pobożnością – jakbyś na żywą patrzył”.
Wędrujemy po labiryncie korytarzy i klasztornych zakamarków. – Przyjechałem tu po Pierwszej Komunii św. z mamą – opowiada o. Tlałka. – Po latach w mojej głowie zaczęły rodzić się pierwsze straszne myśli o tym, że mogę tu zamieszkać. {BODY:BBC} (śmiech){/BODY:BBC} Przed maturą rodzice zapytali: „Co będziesz robił?”. „Idę do paulinów”. Do dziś pamiętam minę mamy. Była zdumiona i bardzo poruszona. Powiedziała: „Kiedyś ci coś opowiem” i zamilkła. Po pierwszych ślubach wydusiłem z niej tajemnicę: „Gdy byliśmy tu po twojej Komunii, modliłam się, byś właśnie tu służył Matce Bożej” – powiedziała wzruszona.
Ciarki
Południe. Tłum jak na zawołanie podnosi głowy. Zwykły, powszedni dzień, a w kaplicy nie można wcisnąć szpilki. Z balkonu płynie potężny dźwięk intrady. Prawdziwa chwała na wysokości. Stoję za stylową szafą tuż przy grających. „Wow! To jest na żywo!” – dziwią się wierni, słysząc marszowy utwór wykonywany na instrumentach dętych. W tutejszych archiwach znajdziemy około tysiąca podobnych intrad.
Pod nami maturzyści z Katowic (przyjechali z oblatami) i Tarnowskich Gór (ekipa prowadzona przez salezjanów) modlą się gorliwie o to, by „siadły” im pytania. Po głośnych fanfarach wchodzimy w świat ciszy, za klauzurę. Mury chronią nas przed upałem. Za oknami wybucha wiosna. Po Polakach największą grupą pielgrzymów są Niemcy (w ubiegłym roku 37 tys.) i Włosi (13,5 tys.) – słyszę od kustosza o. Ignacego Rękawka. Skrupulatnie prowadzi rozpiskę rekolekcji, pielgrzymek, czuwań. W ubiegłym roku wysłał ponad 6 tys. e-maili. W „sztabie dowodzenia” dowiadujemy się, że w ubiegłym roku zarejestrowano aż 1450 wotów dziękczynno-błagalnych, a pół miliona wiernych napisało prośby lub podziękowania.
W pogotowiu
− Proszę podwinąć rękaw. Zmierzę panu ciśnienie − siostra pielęgniarka wyjmuje ciśnieniomierz. W ciągu roku przez punkty pomocy przewija się ponad 10 tys. osób. – Nie narzekamy na brak pacjentów. Trafia tu sporo ludzi w podeszłym wieku, którzy jechali do nas często przez całą noc.
Ciśnienie w normie. Ruszamy dalej. W zakrystii ruch jak w ulu. Archiwista o. Melchior Królik z błyskiem w oku opowiada o zatwierdzonym przez Stolicę Apostolską cudzie uzdrowienia s. Dominiki. Zakonnica ze zgromadzenia założonego przez o. Honorata Koźmińskiego trafiła na Jasną Górę w opłakanym stanie, wyniszczona przez nowotwór. Lekarze nie zdecydowali się na operację, bo rak zajął wiele organów wewnętrznych. 2 lipca 1926 r. jedna z pielęgniarek zaniosła ją do kaplicy Matki Bożej. W czasie Podniesienia s. Dominika zerwała się z miejsca i padła na kolana. Po Mszy zdyszana pielęgniarka nie mogła za nią nadążyć. „Szybciej, jestem bardzo głodna!” – poganiała ją uzdrowiona siostra.
84-letni o. Melchior jest w zakonie od 67 lat. Zna Jasną Górę na wylot. Ma krzepę: ponad 50 razy maszerował tu z warszawską pielgrzymką. Od lat zbiera świadectwa cudów, uzdrowień i łask. Które zrobiły na nim największe wrażenie? − Opowiem o dwóch i nie będą to cuda dotyczące uzdrowień. Przyjechał tu Piotrek z Włodawy. Niewierzący – to mało powiedziane. „Miałem na sumieniu wszystkie grzechy poza zabójstwem” – opowiadał później. Gdy klasa maturalna jechała na Jasną Górę, nie zapisał się. Po co jechać z tymi wariatami? „Potraktuj to jako wycieczkę” − przekonała go matka. 30 października 2009 r. trafił pod ikonę i… nikt nie wie, co się stało, ale ten chłopak poszedł do spowiedzi. Wybiegł przed kaplicę, wyciągnął komórkę i zadzwonił do matki: „Pojednałem się z Bogiem!” – wołał przejęty. Będzie niebawem święcony w zakonie franciszkanów. Przed dwoma laty nawrócił się tu Paweł – chłopak o lewicowych poglądach, któremu jakiś komunista przemeblował głowę. Żył w grzechu, poza Kościołem, nie potrafił uwierzyć. Bóg wyrwał go tu z alkoholu, rozpusty, a 16 stycznia 2016 r. dał łaskę wiary. To największa tajemnica Jasnej Góry! Jan Paweł II powiedział, że tu można z samego dna wznieść się na szczyty świętości.
Z Zielonej na Jasną
Ojciec Tomasz Tlałka pokazuje księgi, w których parafie wpisywały milenijne ślubowania. W jednej z nich znajdujemy poruszający wpis ks. Jerzego Popiełuszki. Przyjechał tu 28 maja 1984 r. Kilka miesięcy przed śmiercią zanotował: „W podzięce za dar kapłaństwa w 12. rocznicę świeceń z prośbą o siły i światło Ducha Świętego”.
Uff! Wreszcie cisza! W bibliotece znajdziemy aż 13 159 starodruków. − Wiecie, że to miejsce, w którym zrodziło się moje powołanie? – uśmiecha się o. Michał Legan. − Jako nastolatek przyjechałem tu z Zielonej Góry i cały dzień buszowałem w książkach. Czułem się jak w niebie. Czytałem od rana do wieczora. Tak spędzałem wakacje. Przypatrywałem się przy okazji życiu paulinów. Spałem w domu pielgrzyma z oknem wychodzącym na stragan z muzyką religijną. Całe wakacje słuchałem „Barki” i Arki Noego. Człowiek jest w stanie znienawidzić muzykę religijną na całe życie… − wybucha śmiechem paulin.
Kiedy Jasna Góra idzie spać? Według paulińskich konstytucji – po 22.00. – Cisza nocna? Święte milczenie? Brzmi pięknie − śmieją się paulini. − Pamiętajmy, że wielu pielgrzymów przybywa tu na wieczorny Apel. Geneza tej modlitwy jest gotowym filmowym scenariuszem. W 1930 r. kapitan Władysław Polesiński, podczas próbnego lotu ze Lwowa do Krakowa usłyszał wewnętrzny nakaz: „Zniż lot, ląduj!”. Wylądował, a zaraz po tym, gdy wyskoczył z samolotu, maszyna eksplodowała. Było to o godzinie 21. Okazało się, że dokładnie o tej porze jego żona Janina polecała go w domu Maryi. Polesiński – wcześniej omijający kościoły szerokim łukiem – nawrócił się i założył wśród oficerów organizację Krzyż i Miecz. Zainicjował zwyczaj modlitwy o 21.00. W czasie uwięzienia prymasa Wyszyńskiego paulin o. Polikarp Sawicki rozpoczął codzienne odmawianie Apelu i tak trwa to do dziś. Apel nie kończy jednak pracowitego dnia: w ubiegłym roku grupy modlitewne urządzały szturm do nieba przez 225 nocy.
Bzzz... Z ula wylatuje rój pszczół. Kwitną jabłonie i morele. Wiosna pokazuje wszem wobec, kto tu rozdaje karty. – Nie żądlą? − zaczepiam uwijającego się przy ulu brata Józefa Trynieckiego. − Wczoraj kilka pszczół mnie dziabnęło, ale co to jest? − uśmiecha się szelmowsko. O pszczelarstwie może opowiadać godzinami. – Tu, za murem, z dala od tłumu, naprawdę można odetchnąć i się pomodlić – wybuchają śmiechem paulini.
– Jak radzimy sobie z 4 mln pielgrzymów rocznie? Czy ja wiem, czy sobie radzimy? – drapie się po głowie o. Legan. − Jesteśmy trochę jak słudzy w Kanie. Dostali bezsensowne zadanie: w środku wesela mieli przynieść wodę. Ich posłuszeństwo zostało jednak nagrodzone. Dzięki nim mógł wydarzyć się cud. My, paulini, nosimy wodę, wierząc, że Bóg zrobi resztę.
Marcin Jakimowicz