Tylko nie "Paraklet"

Co ja poradzę, że drażni mnie tytułowanie Ducha Świętego w liturgii "Parakletem"?

Dziś znowu w liturgii mszalnej - w śpiewie przed Ewangelią - pojawia się określenie: "Paraklet" ("Ja będę prosił Ojca, a da wam innego Parakleta, aby z wami był na zawsze.").

Dwa lata temu, gdy "Paraklet" zastąpił w polskim lekcjonarzu "Pocieszyciela", ks. dr Wojciech Węgrzyniak bronił tej zmiany, dodając, że "trzeba czasu i tłumaczenia, aby w kraju nad Wisłą ludzie oswoili się z nowym a przecież starym imieniem Ducha Świętego". Minęło trochę czasu, a ja ciągle nie oswoiłem się. Zresztą, nie tylko ja.

Według mnie, problem polega na tym, że tłumaczenie greckiego παρακλητος tak naprawdę... nie jest tłumaczeniem. To właściwie transkrypcja, w której pominięto typowo grecką końcówkę (-os). Nie przekonuje mnie argument, mówiący, że słowo: "Paraklet" figuruje już w Słowniku Języka Polskiego. Określenie to jak było niezrozumiałe w greckim oryginale, tak pozostaje niezrozumiałe dla większości Polaków po przepisaniu go na alfabet łaciński.

Proszę tylko nie podejrzewać, że jestem malkontentem. Doceniam pracę tłumaczy, biblistów. Wykonują kawał dobrej roboty. Rozumiem też, że nie wszystko da się łatwo przetłumaczyć. Ale warto szukać, przymierzać, konfrontować różne propozycje nie tylko z opiniami specjalistów, ale także z uwagami praktyków: kaznodziejów, katechetów i zwykłych czytelników.

Ta robota nigdy się pewnie nie skończy, bo język nieustannie się zmienia. Zmienia się też rzeczywistość społeczna. I tak np. liczne w Biblii odwołania do pracy na roli stają się naturalnie mniej zrozumiałe, bo Polacy mają coraz mniej kontaktu z rolnictwem, a już zwłaszcza tym sprzed wieków, i nie rozumieją odwołań do stosowanych w nim procedur. W ten sposób kaznodzieje stają najpierw przed koniecznością wytłumaczenia, cóż to w ogóle jest ta opałka i siedlaczka (Iz 30,24) oraz jak i po co przewiewa się zboże. Dopiero potem można tłumaczyć teologiczną treść biblijnego czytania. Mamy więc sytuację, w której zabieg stylistyczny, mający ułatwić należyte zrozumienie przekazu, tak naprawdę utrudnia je. To spore wyzwanie - zarówno dla tłumaczy, jak i dla głosicieli Słowa. I pewnie nie ma tu łatwych rozwiązań.

Pamiętam też, jak pewien ksiądz-katecheta zapytał uczniów szkoły średniej, co znaczy określenie: "Zbawiciel". Młodzieży kojarzyło się ono raczej z zabawą niż zbawieniem. I nie była to zgrywa, ale autentyczny brak rozumienia. Daleki jestem od pomysłów stosowania młodzieżowego slangu do oficjalnego tłumaczenia tekstów biblijnych. Ale stosowanie archaizmów czy terminów technicznych zrozumiałych tylko przez teologów i biblistów to też kiepskie rozwiązanie. Bo co to za tłumaczenie, które niczego nie tłumaczy?

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jarosław Dudała