O tym, jakim spowiednikiem był o. Pio, opowiada o. Piotr Jordan Śliwiński OFM Cap.
Marcin Jakimowicz: Ojciec Pio potrafił odczytać intencje penitenta?
Ojciec Piotr Jordan Śliwiński: Potrafił. Miał dar wglądu w sumienia. Zdarzało się, że gdy penitent zapomniał o wyznaniu jakiegoś grzechu albo chciał coś zataić przed spowiednikiem, słyszał: „A tego grzechu mi nie powiesz?”. Jest wiele takich udokumentowanych historii.
Mało komfortowa sytuacja dla penitenta. Czuje się prześwietlony na wylot. Jak w pokoju zwierzeń w „Big Brotherze”…
I równie mało komfortowa sytuacja dla spowiednika. (śmiech) Wiesz, że reprezentujesz w konfesjonale samego Boga, a ktoś próbuje oszukać Najwyższego. Możesz zadać pytanie: „Człowieku, do kogo tyś tu przyszedł? Do słynnego spowiednika czy do samego Boga?”.
„Ojciec Pio był bardzo wymagający – opowiadał o. Marciano Morra, który go znał. – Nie znosił ludzi, którzy przychodzili do niego jedynie z ciekawości”.
„Nie znosił ludzi…” to chyba za dużo powiedziane. Na pewno nie znosił haseł: „Ooo, to ten słynny ojciec Pio!”. Reagował na to niezwykle alergicznie. Nie dotyczyło to tylko spowiedzi. Ostro traktował również gapiów, którzy przyszli pooglądać jego stygmaty. Jest sfilmowana mocna scena, gdy o. Pio odgania ciekawskich, chcących go dotknąć, cingulum, czyli sznurem, którym był przepasany. Przez cały czas starał się zachować dystans, robił wszystko, by nie przesłonić ludziom samego Chrystusa.
Giovanni di Prato, znany włoski antyklerykał, poprosił o. Pio o spowiedź. „Wynoś się!” – usłyszał. Komunista był uparty: „Nie!”. „Albo ty stąd wyjdziesz, albo ja” – odpowiedział kapucyn, a ponieważ di Prato się nie ruszył, o. Pio wstał i wyszedł z konfesjonału.
Stygmatyk był stanowczy, uparty, ale był też, pamiętajmy, Włochem! Z całym temperamentem, jakim Bóg obdarzył tę nację. Trafił Włoch na Włocha, a to zawsze jest mieszanka wybuchowa. {BODY:BBC} (śmiech){/BODY:BBC} Ojciec Pio korzystał z nadzwyczajnych darów i jeśli poznał, że penitent nie przyszedł po to, by wyznać grzechy, reagował niezwykle stanowczo.
Kiedy był młodszy, spowiadał cały dzień. Potem zredukował ten czas z 17 do 10 godzin dziennie – opowiadali współbracia. Kiedy miał czas na modlitwę?
Miał czas i na modlitwę, i na rozmowy z braćmi, i na rekreację. Choć rzeczywiście został zapamiętany jako człowiek konfesjonału. Spowiadał krótko. Udzielał zwięzłych, prostych, kilkuzdaniowych rad duchowych. To nie były długie, wylewne porady. Konkret.
„By u niego wyznać grzechy, trzeba było załatwić w biurze spowiedzi bilet – wspominał jego sekretarz. – Do konfesjonału stały dwie kolejki: jedna przybyszów z daleka, druga wieśniaków z okolicy, tzw. dzieci duchowych o Pio”.
Bardzo szczególnie traktował swe duchowe dzieci. Szczególnie, co nie znaczy z taryfą ulgową. Prowadził je w wierze, stawiał jasne, konkretne wymagania. W San Giovanni Rotondo rozmawiałem z kilkoma takimi osobami. Ojciec Pio był konkretny do bólu. Do historii przeszła opowieść jednego z penitentów. Jego problemem było to, że straszliwie krzyczał na swą matkę. Ojciec Pio tłumaczył mu, jak ma sobie z tym poradzić, ale gdy pewnego dnia ten człowiek znów urządził matce awanturę, o. Pio zjawił się obok niego (skorzystał z daru bilokacji) i, nie owijając w bawełnę, dał mu w pysk. A gdy potem spotkali się w klasztorze, rzucił: „Na drugi raz dostaniesz jeszcze mocniej”.
Sam podobno krzyczał, był niezwykle impulsywny…
A potem, o czym niewiele się mówi, długo pokutował! Pamiętam spotkanie grup o. Pio z o. Morrą: „Kim był o. Pio?” – zapytał jego sekretarz. „Stygmatykiem”, „świętym”, „mistykiem” – padały odpowiedzi. „W pierwszym rzędzie grzesznikiem!” – odparł kapucyn. „Ciągle się nawracał”. Zdarzało mu się tracić cierpliwość i krzyczeć na penitenta, a potem przez pół nocy leżeć krzyżem i za tę osobę się modlić! Prosił wówczas, by jego zachowanie, ostre słowa nie zraziły tego człowieka do Kościoła, ale doprowadziły go do nawrócenia. Niewiele mówi się o tej stronie pokutnej…
Jak spowiada się w San Giovanni Rotondo?
Przesiedziałem w tamtejszych konfesjonałach dwa i pół miesiąca. Charakterystyczny obrazek? Długie kolejki do spowiedzi. Spotykasz mnóstwo ludzi, którzy nie zamierzali się wcale spowiadać, ale na miejscu poczuli taką potrzebę. Pamiętam osobę, która spowiadała się po… 70 latach. „Jestem przejazdem – opowiadała – i poczułam, że muszę podejść do konfesjonału”. Przeżyła spowiedź życia. Często penitenci opowiadali: „Czuję zapach fiołków, róż. Co to oznacza?”. Odpowiadałem: „Te wszystkie fiołkowe zapachy to mały pikuś. To nieważne. Istotne jest to, czy chcesz się nawrócić. Czy będziesz bardziej kochał Jezusa”.
Nie wszyscy mieli takie intencje. Aleksander Wat wyszedł po rozmowie ze stygmatykiem wzburzony. Pisarz, poeta, filozof przyjechał schorowany wiosną 1957 roku. Szukał lekarstwa na ból. „Odepchnął mnie od konfesjonału z krzykiem, kiedy dowiedział się, że ani razu się nie spowiadałem. (…) Rzadko wdziałem dusze tak antychrystusowe jak osławiony padre Pio” – pisał rozgoryczony w „Moim wieku”.
Musimy zrozumieć całą złożoność sytuacji. Wat nie potrafił poradzić sobie z zespołem bólu neurologicznego. Doprowadzał go do szaleństwa. Gdy znajomi załatwili mu „rękawiczkę” o. Pio, przykładał ją sobie do głowy, szukając recepty na ból. Troszkę na poziomie magicznym. Szukał ukojenia. Jego żona – Paulina Watowa (znana jako Ola) – nie do końca mogła zrozumieć tę sytuację: Aleksander, taki racjonalista, a przykłada sobie cuchnącą jodyną i krwią rękawiczkę. Wiemy, że spotkanie ze stygmatykiem było pełne napięć. Ojcu Pio, mówiłem już o tym, zależało na nawróceniu penitenta, skierowaniu jego wzroku w stronę Chrystusa. Pewnie stąd tak mocna reakcja…
„Podczas rozgrzeszenia, gdy kreślił znak krzyża, trzęsła mu się ręka. Tak dobitnie wypowiadał: »Ja odpuszczam tobie grzechy«, że czuło się, iż faktycznie zdejmuje z człowieka ciężar” – opowiadali świadkowie. Czy to nie jest dorabianie pobożnej ideologii do tego gestu?
Dobrze, że o to pytasz, bo wydaje mi się, że zbyt skupiamy się na cudownych spowiedziach u świętego z Pietrelciny, zapominając, że każda spowiedź jest cudowna. Ludzie szukają niezwykłości. A najbardziej niezwykłą rzeczą w spowiedzi (każdej, nie tylko u stygmatyka!!!) jest to, że kapłan wypowiada w imieniu Boga słowa: „Odpuszczam tobie grzechy”. Czego chcieć więcej? Jakich większych znaków mamy szukać? W San Giovanni Rotondo widziałem mnóstwo cudów. Ale nie tam, gdzie wszyscy. Nie w zapachach róż i fiołków, ale w spowiedziach po latach, w nawróceniach ludzi.