– Mieszkałem w kanale. Grzały mnie rury. Zbierałem złom, jedzenie na śmietnikach – Markowi łamie się głos. – Co czuję dziś, widząc uśmiechnięte oczka mojego synka? Dla Boga nie ma nic niemożliwego.
Przyjechałem na Śląsk z Wielkopolski. Tu pracował mój brat. Sporo zarabiał. Pociągnęło mnie to – opowiada Marek Łuczak (mąż Lucyny, ojciec Kubusia, mieszka w Bielsku-Białej). – Wylądowałem w Zabrzu dwa miesiące przed stanem wojennym. W domu rodzinnym było sporo alkoholu. Pili dziadek, ojciec, brat. Nie trzeba mnie było długo namawiać. Po wódce czułem się odważniejszy, chciałem zabłysnąć w towarzystwie. W Zabrzu, w hotelu robotniczym, pili prawie wszyscy. Wszedłem w ten wir.
Wyleciałem z pracy
Gdy zapiłem, załatwiałem chorobowe, kombinowałem jak potrafiłem. Odrabiałem bumelki w niedziele. Jakoś pchałem ten wózek. Przez 10 lat nie jeździłem na żadne wakacje. Cała wypłata szła na opłaty, fajki i alkohol. Zabrnąłem też w pornografię. Na lata zerwałem kontakt z rodziną, z matką, ojcem. Wypłata starczała mi na tydzień. Lubiłem towarzystwo, więc stawiałem kumplom wódkę. Potem jakoś musiałem kombinować, pożyczać.
Picie i praca. Nuda i monotonia. Chciałem przestać pić, naprawdę. Nie dawałem jednak rady. Ile razy sobie postanowiłem, że nie tknę kieliszka, lądowałem na glebie.
Najpierw z kopalni wyleciał mój brat. Za pijaństwo. Potem przyszła kolej na mnie. Przez rok pomieszkiwałem w hotelu, a potem u kumpli. Wszędzie było pijaństwo. Mój pech polegał na tym, że ja nie znałem trzeźwych ludzi.
Najgorszy okres rozpoczął się w 1993 roku. Przyjechałem do Katowic. Przez kilka lat pracowałem na kopalni „Wieczorek”. Bóg czuwał nade mną, dziś to widzę. Kiedyś w kopalni, zmęczony pracą, położyłem się z wyciągniętymi nogami na torach. Chciałem się wyprostować, schowałem nogi i w tym momencie przejechał wózek. Odpięła się lina i nagle niespodziewanie ruszył w moim kierunku. Cudem uratowałem nogi. Pamiętam strach po przepiciu, gdy zjeżdżałem windą w dół. Wszystko „chodziło”, trzeszczało, kurczyło się, a mnie paraliżował lęk.
Kompletnie zerwałem z Bogiem. Kościoły omijałem szerokim łukiem. W 1998 r. spółka się rozleciała, a ja straciłem robotę. Wylądowałem na ulicy. Dosłownie. Straciłem też kumpli. W tym świecie to norma: masz pieniądze – masz kumpli. Było lato, więc na szczęście nie marzłem. Spałem w jakichś chaszczach na katowickim Janowie, a na zimę zrobiłem sobie prowizoryczną budę w lesie. Spotkałem kolegę, z którym kiedyś pracowałem. Kradł złom na kolei. Zaproponował mi współpracę. Łatwy pieniądz, maszyniści, którzy przymykali oko. Chodziłem pijany, zaniedbany, nieumyty. Żyłem na równi pochyłej. Chciałem uciec z tego świata, ale dokąd?
Bóg mnie chronił. Była nade mną Jego ręka. Dziś to widzę. Kiedyś zawiany wyskoczyłem z pociągu (wyrzucaliśmy złom, gdy był w biegu). Skoczyłem w jedną stronę, gdy nagle z drugiej nadjechał pociąg. Gdybym tam wyskoczył, byłoby po mnie.
Kiedyś, gdy byłem pijany, złapali mnie ochroniarze. Za pierwszym razem ostrzegli mnie i puścili, ale gdy dorwali mnie po raz kolejny, skończyło się sprawą sądową. Siedziałem cztery miesiące w Mysłowicach. Pamiętam z tego czasu jedną wielką samotność. Zwłaszcza w Wigilię. Znikąd pomocy. Bałem się napisać do domu. Przez tyle lat nie dawałem znaku życia. Odciąłem się od nich. Mój brat też nie miał mieszkania, tułał się po kumplach. W końcu przemogłem się i napisałem list. Siostra odpisała: „Jeśli nikogo nie zabiłeś, przyślemy ci paczkę”. Odpisałem, że nikogo nie zabiłem. Paczka doszła, ale gdy już mnie wypuszczono.
Wróciłem do kumpla, z którym kradłem, i powiedziałem: „Koniec. Zrywam z tym”. Był pijany, wściekł się, wskoczył na mnie z siekierą i powiedział: „Zabiję cię, jak przestaniesz!”. Upokorzenie… Naprawdę nie chciałem już kraść.
Wszystko płonie
Miałem dość. Z desperacji podpaliłem swą budę w lesie i odszedłem na bok. Przyjechała straż. Patrzyłem, jak wszystko płonie. Zapomniałem, że w tej budzie zostawiłem dokumenty.
Następne cztery lata wegetowałem. Szukałem roboty, mieszkałem u kumpli, na ulicy, tułałem się. Wszędzie, gdzie mieszkałem, alkohol lał się strumieniami. Byłem w pułapce, bo nie miałem relacji z trzeźwymi ludźmi. W 2001 r. mój brat Józef zmarł. Nie umiał na trzeźwo zasnąć, więc pił do późna. Dostał zawału. Załatwiłem u kolegi pieniądze i pochowaliśmy go na ziemi rodzinnej. Spotkałem się po latach z rodziną. Ojciec nad trumną rozpłakał się: „Jak jeszcze z tobą coś się stanie, nie przeżyję tego”. Wstrząsnęło to mną, ale nie potrafiłem przestać pić. Piłem do 2006 r. Gdy trzy lata wcześniej zmarł ojciec, nie byłem nawet na pogrzebie. Dostałem wiadomość dwa dni przed pogrzebem, ale nie miałem pieniędzy, wstydziłem się pokazać ludziom na oczy.
Na dwa lata wylądowałem w kanale. Mieszkaliśmy we czterech. Grzały nas rury. Piliśmy wszystko, nawet denaturat. Zbierałem złom, jedzenie na śmietnikach. Coraz częściej myślałem o samobójstwie. Jaki to wszystko ma sens? Wszędzie ciemność i ciemność. Zaszedłem kiedyś do kościoła Mariackiego w Katowicach. Trwała Koronka do Miłosierdzia Bożego. Klęczałem na końcu kościoła i płakałem: „Jezu, błagam, zrób coś, bo oszaleję. Nie daję rady, słyszysz? Ani pracy, ani domu, ani nadziei”. Całą koronkę płynęły mi łzy. Bałem się śmierci. Bałem się, że trafię prosto do piekła. Dziś widzę, że to dobrze, że w tej materii byłem tchórzem.
Wielki szacunek
Zacząłem przychodzić do sióstr misjonarek miłości. By coś u nich zjeść, wykąpać się. Bywałem coraz częściej, już nie tylko na Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Byłem zdumiony, że traktowały mnie z ogromnym szacunkiem. Zwracały się do mnie per „pan”, uśmiechały się. Słyszałem od nich dobre słowa. Czułem, że odzyskuję godność. Nie lekceważyłem regulaminu, szanowałem to, że nie przyjmują pijanych. To u sióstr spotkałem kapucynów z Załęża. Jeden z nich powiedział mi: „Marek, przyjdź na katechezy neokatechumenalne na Koszutkę”. Wstydziłem się wejść między ludzi. Mieszkałem przecież w kanale. Ratowało mnie to, że nikt mnie nie znał. Przychodziłem wiernie przez dwa miesiące i słuchałem katechez o Bożej miłości, o Jezusie, który przebacza każdy grzech. Katechiści opowiadali o swoich życiowych doświadczeniach. To mnie dotykało. Widziałem, że mają dzieci, szczęśliwe rodziny.
Ludzie przyjęli mnie z ogromną otwartością. Przestałem pić.
Pożyczyłem garnitur, wykąpałem się i pojechałem wprost z kanału do Bielska na konwiwencję założycielską wspólnoty. Wszedłem na Drogę Neokatechumenalną. Wreszcie poczułem nadzieję! Pojawiło się światło! Było to tak mocne, że przestałem pić. Wracałem do kanału wieczorem, by nie pić z moimi współlokatorami.
Ludzie we wspólnocie przyjęli mnie, zaakceptowali. Kiedyś w czasie adoracji siostra przełożona misjonarek miłości zapytała: „Chcesz zamieszkać u nas?”. Warunek? Mam pójść na terapię alkoholową. Przez dwa tygodnie myślałem o tym i w końcu przyjąłem tę pomoc.
Pierścień królewski
Znalazłem ciepły kąt. Siostry mi ufały. Chodziłem na liturgię, na Eucharystię, czytałem słowo Boże, które zaczęło mnie zmieniać. Po terapii podjąłem pracę w tej samej firmie, w której skończyłem: na „Wieczorku”. Nie piłem ani kropli. Mówiłem kolegom wprost: „Nie piję. Miałem kiedyś problemy z alkoholem”.
Wspólnota Kościoła mnie zaakceptowała. Poczułem się w niej jak w domu. Mam dla sióstr i do wspólnoty ogromną wdzięczność. Nikt mnie nie oceniał, nie osądzał.
Coraz częściej u sióstr widziałem Lucynę. Była młodsza ode mnie. Podobała mi się, ale wstydziłem się podejść. A nuż zna moją historię? Kiedyś w czasie rekolekcji zaczęliśmy gadać. Powiedziała: „Nie wyszłabym za mąż za starszego”. „A gdybym ja poprosił cię o rękę?” – rzuciłem z głupia frant. „Nie ma szans!” – uśmiechnęła się.
Siostry opowiedziały jej o mnie, o mojej przemianie, o drodze neokatechumenalnej. Zaczęliśmy budować relacje, zaprosiłem Lucynę na kawę. Wyjechaliśmy w góry.
Byliśmy coraz bliżej siebie. Zaczęliśmy myśleć o przyszłości. To był bardzo trudny czas, pełen niełatwych decyzji. Lucyna bała się. Pytała: „Jak to się wszystko ułoży?”, „Czy nie wrócę do alkoholu?”. Mnie czasami pękało serce. W końcu w 2004 r. zdecydowaliśmy się na ślub. Przeżywaliśmy go we wspólnocie w Bielsku. Przyjechała moja siostra z Wielkopolski. Zobaczyła, jak bardzo Bóg zmienił moje życie. Pogodziłem się z rodziną. Z ojcem też – stałem nad jego grobem i powiedziałem: „Tato, przebaczam ci i przepraszam za wszystko”.
We wspólnocie Kościoła odzyskałem godność. Poczułem się jak syn marnotrawny, któremu Ojciec założył królewski pierścień. Poczułem się wreszcie wolny.
Od dziesięciu miesięcy mamy dziecko. Malutkiego Jakuba. Mam syna!!! To dar z nieba, bo przed laty moja żona usłyszała, że najprawdopodobniej nie będzie mogła mieć dzieci. Co czuję, gdy widzę piękną twarz Kubusia i jego uśmiechnięte oczka? Odpowiem cytatem z Biblii: „Dla Boga nie ma nic niemożliwego”.
Marcin Jakimowicz