Litość jest objawem naszej niepełnosprawności w byciu sobą.
Piątkowe popołudnie, ludzie po wyjściu z pracy śpieszą się, by zrobić zakupy. Z obłędem w oczach wpadają do najbliższego marketu i kupują na wyścigi. Wychodzą jeszcze szybciej niż weszli, teraz jest im jednak mniej wygodnie, bo obarczyli się ciężkimi torbami pełnymi zakupionych rzeczy. Zirytowani wypadają na parking przed sklepem i nagle... natykają się na niepełnosprawną kobietę, która podjeżdża do nich na wózku.
Patrzyłam na reakcje ludzi z boku. Wszystkie były rażąco podobne.
Wzrok, który wyrażał czystą panikę, został odwrócony natychmiast po zlokalizowaniu zagrożenia. Nikt przecież nie chce marnować czasu tuż przed weekendem na jakąś brudną życiową niedojdę, która pewnie pije, pali i w zasadzie niewiele więcej robi. Najlepiej więc udawać, że myśli pochłaniają człowieka do tego stopnia, że nie widzi tego, co dzieje się naokoło. Później następowało nerwowe poszukiwanie kluczy z samochodu, żeby umożliwić sobie jak najszybszą ucieczkę. W końcu jednak kobieta o coś zapytała, dlatego należało zbyć ją brakiem czasu lub drobnych. Po czym, w ostatnim geście miłości bliźniego, zza bezpiecznej szyby posłać jej pocieszająco-współczujący grymas twarzy i odjechać do ciepłego domku, w którym czeka zasłużony odpoczynek po tygodniu ciężkiej pracy.
Kiedy widzę, jak bardzo schematyczne jest postępowanie ludzi wobec niepełnosprawnych, może mi być jedynie przykro. Wiem jednak jedno: byłabym pewnie taka sama, ale dzięki niepełnosprawnym chłopcom z Domu Pomocy Społecznej w Broniszewicach odkryłam ich świat.
Pierwszy raz styczność z niepełnosprawnym dzieckiem miałam w podstawówce. Nauczycielka, która uczyła mnie historii, zajmowała się też edukacją chorego brata mojej koleżanki z klasy. Chłopiec nie porusza się samodzielnie, więc pani nauczycielka przywoziła go na wózku inwalidzkim do szkoły, przy okazji był to więc spacer, podczas którego „rozmawiali” ze sobą. Pewnego dnia z koleżankami natknęłyśmy się na nich. Kiedy na niego spojrzałam, odruchowo na twarzy pojawił mi się ten niezręczny grymas. Powiedziałyśmy „Dzień dobry pani” i cichutko chciałyśmy wyminąć wózek, jednak nauczycielka zdenerwowała się na nas. „Dlaczego nie powiecie mu cześć?! To dziecko jedynie to umie mówić, sprawcie mu przyjemność i witajcie się z nim zawsze! Zobaczcie, jak się cieszy i jak ślicznie uśmiecha! Wszyscy powinniśmy się uczyć od takich dzieci, jak pięknie się cieszyć!”. Było mi nagle wstyd. Bo niby czym on różnił się od moich kolegów? Tym że wyglądał inaczej? Bzdura. Popatrzyłam uważnie na jego uśmiech. Był w każdym calu „nie taki” – jeśli mówimy o standardach Hollywood. Miał jednak coś, czego brak ideałom – był objawem szczerej radości i chęci życia. Coś pięknego.
Zaczęłam przyzwyczajać się do tego, że niepełnosprawność nie jest czymś nienormalnym, wstydliwym czy dziwnym, choć muszę przyznać, że w mojej głowie wciąż pojawiał się strach i pytanie: „Jak zachowywać się przy niepełnosprawnym? Czy nie zrobię czegoś głupiego?”.
Bóg na szczęście zobaczył te moje zmagania i parę lat później – jestem pewna, że to z Jego łaski! – cała nasza rodzina, mama, tata i ja, poznaliśmy pewnego ojca dominikanina. Jego oparte na wieloletnim doświadczeniu historie o pracy z niepełnosprawnymi dziećmi były dla nas niesamowicie barwnym opisem nieznanego dotąd świata. Wiele stereotypów zostało przekreślonych, a jeszcze więcej przydatnych ciekawostek wpojonych nam podczas długich wspólnych rozmów. Poruszyło to szczególnie moją mamę, która będąc rodzicem, spostrzegła wartość pomocy takim dzieciom jako niesamowite doświadczenie, które poza byciem radością dla chorych – rozwinie ją jako człowieka. Zaproponowała, że mogłybyśmy pojechać gdzieś jako wolontariuszki, a ja się zgodziłam. Uznałam, że taka działalność pomoże mi zrozumieć chociaż w małej części, co mam robić w kontakcie z niepełnosprawnym. Zapytałyśmy więc ojca, czy mógłby wskazać nam miejsce, gdzie mogłybyśmy pomóc.
W chwili kiedy dowiedziałyśmy się o wolontariacie u sióstr dominikanek w Broniszewicach, żadna z nas nie miała pojęcia jak wielkie zmiany się w nas dokonają. I teraz, gdy o tym myślę, uważam, że czasem Bóg stawia na naszej drodze ludzi, którzy w sposób czynny zmieniają nasze myślenie, a w efekcie – nasze życie. Mam świadomość, że On chciał, żebym mogła teraz o tym opowiedzieć i jestem Mu za to wdzięczna. Umiejętność doceniania ludzi, którzy pojawiają się w naszym życiu, jest niesamowicie ważna, ponieważ to dzięki nim niejednokrotnie jesteśmy w stanie odczytać Boży zamysł. Wystarczy tylko usłyszeć, co mają nam do powiedzenia.
W sierpniu tego roku pojechałyśmy do Broniszewic. Spodziewałyśmy się trudnych warunków, jak i tego, że gdy przyjedziemy, nikt raczej nie będzie mieć czasu, żeby nas oprowadzać. Ale wieczorem, kiedy przyjechałyśmy, siostry przywitały nas z niesamowitym ciepłem i radością. Byłam oszołomiona podejściem, jakie siostry miały do dwóch kompletnie obcych osób – traktowały nas niemal od pierwszych chwil jak rodzinę.
Prawie natychmiast podeszła do nas jedna z sióstr – Róża, która mimo braku czasu (przyjechałyśmy w porze, gdy chłopcy są myci i kładzeni do łóżek) starała się jak najdokładniej i jak najprzystępniej opisać nam nasze zadania. Później zabrała nas do pałacyku, w którym mieścił się DPS i zapowiedziała nam, że zaraz zostaniemy oprowadzone po czterech „grupach”, czyli pokojach, do których przydzieleni byli chłopcy.
Myślę, że to był przełomowy moment w moim życiu.
Cały strach, który gdzieś we mnie tkwił, nagle, na jedną krótką chwilę, w której stałyśmy z mamą i siostrą pod drzwiami Domu, obezwładnił mnie. Miało stać się coś, czego nie byłam pewna aż do... wtedy. Do pierwszego kroku przez drzwi grupy.
Wiedziałam, że grupy są tylko cztery, ale mimo wszystko – po szybkim przejściu przez te wszystkie pokoje pełne pokrzywionych dzieci, obejrzeniu wszystkich twarzy i usłyszeniu pytań chłopców oraz zostaniu wyprzytulaną przez paru bardziej wylewnych – mogłabym przysiąc, że przeszłam przez co najmniej dziesięć takich pokoi. Przed oczami miałam kalejdoskop, a w głowie kompletny chaos. Kładąc się spać w warunkach o niebo lepszych niż zakładały nasze najśmielsze oczekiwania postanowiłam, że zdam się na wolę Opatrzności. Nie mogę powiedzieć, że bałam się nadchodzących dni. Myślę, że nie był to już strach, a jedynie fakt, że dowiedziałam się zbyt wiele naraz. Jednak już z perspektywy kilku dni mogłam powiedzieć, że takie skumulowanie informacji było potrzebne. Dzięki temu mogłam wstać następnego dnia z myślą, że przyjechałam do dzieci, które potrzebują wsparcia i czasu drugiego człowieka. A skoro dzieci tego potrzebują – kim byłabym uciekając przed nimi?
Już podczas śniadania przybiegł do nas jeden z chłopców – Jarek, który miał zostać przede wszystkim moim „podopiecznym”. Jest obarczony zespołem FAS oraz ADHD. Bardzo szybko odkryłyśmy też to, że do poznania świata Jarkowi niezbędne są zawsze wszystkie zmysły – każdą rzecz musiał dotknąć, powąchać a nawet polizać. To wydaje się zabawne, ale tak naprawdę może mieć tragiczne skutki – jedna z pań opiekujących się chłopcami opowiedziała mi później historię o tym, jak chłopiec chciał „zobaczyć” rozsypany na placu preparat mrówkobójczy – poparzył sobie wtedy przełyk i podniebienie. Nikt nie wiedział, czy wyjdzie z tego bez szwanku.
Bycie wolontariuszem gdy ma się piętnaście lat dało mi wiele do myślenia. Było bardzo wesoło, choć w niektórych momentach niebezpiecznie – trzeba bardzo pilnować chłopaków, żeby nic sobie nie zrobili, a cała moja „praca” polegała na zabawie z nimi. To było trochę tak, jakbym zajmowała się młodszym rodzeństwem.
Ktoś teraz może zapytać: jakim cudem patrząc na sześćdziesięcioletnich panów można zobaczyć przedszkolaki?
Moim zdaniem ludzie w większości mają problem z tym, by widzieć w człowieku to, jaki jest, a nie to, jak wygląda; natomiast przy chłopcach nie jest ważne, czy jest się brudnym od stóp do głów, czy ma się pryszcze albo czy włosy układają się nienagannie – i to jest błogosławieństwo tego miejsca. Dzieci, które same nie są piękne tak, jak to pojmuje dzisiejszy skomercjalizowany świat, nie muszą patrzeć na to, jak wyglądasz, bo są przyzwyczajone do różnych skrzywień i fantastycznych póz, w których całe życie trwa ich ciało, więc nie przeszkadza im cudzy cellulit albo garbaty nos.
Chłopcy patrzą intuicyjnie na duszę człowieka, który przyjechał. Na szczerość. Na brak litości i pogardy. Nienawidzą, gdy ktoś robi coś dla nich z litości. Dlaczego?
Są normalni. Tacy jacy są. Krzywi, zgarbieni, chudzi, grubi, brzydcy. Normalni. To, że media nie widzą w nich gwiazd, nie ma znaczenia. Są bohaterami, bo w tym pogubionym świecie pokazują ludzką normalność.
Nie musimy być idealni. Ważne jest to, żebyśmy umieli cieszyć się życiem w takiej formie, w jakiej je otrzymaliśmy. Do tego potrzeba pokory, która – choć niedoceniana – jest przecież tak ważna.
Po co im w takim razie ludzka litość? Ona jest objawem naszej niepełnosprawności w byciu sobą.
Chłopcy są pełni życia. Kto tego nie zrozumie, nie może cieszyć się razem z nimi.
Sama byłam zdumiona i zmieszana, gdy odkryłam, że na tym tak naprawdę polega wolontariat – na cieszeniu się razem z niepełnosprawnymi dziećmi. To nie jest nic wielkiego, nic, na co nie byłoby stać każdego z nas.
Poświęcić czas na radość – skoro masz chwilę na to, by pójść na zakupy, dlaczego nie masz czasu na to, by ucieszyć kogoś innego? Magia radości polega na tym, że jest zaraźliwa. Kiedy ucieszysz kogoś, automatycznie sam zaczynasz być szczęśliwy. Bóg dał nam niesamowity przepis na szczęście. To straszne, że go nie widzimy. Szukamy wszędzie tam, gdzie go nie ma, uważając, że brak kontaktu z drugim człowiekiem da nam ukojenie i zapewni regenerację. To ogromny błąd.
Jezus powiedział, że to co zrobimy najsłabszemu, najbiedniejszemu i najmniejszemu z nas zrobimy i Jemu. Czy to dla nas tak wiele? Spędzić czas z dziećmi, którym w życiu tak bardzo potrzeba ciepła? A w prezencie otrzymać radość, spokój i wdzięczność? Bóg zgadzając się na niepełnosprawność nie pomylił się – On kolejny raz przekazał nam skarb. W słabości siła.
Dla mnie Broniszewice zostaną symbolem raju na ziemi. Bez dużej ilości pieniędzy, bez makijażu, bez zakładania maski człowieka z zimnego, wielkiego świata. Terapią na życie, którą tylko Bóg mógł wymyślić. Miejscem, gdzie oddając swój czas i ręce można mieć to co do życia niezbędne. Miejscem, gdzie wobec chłopców byłam sobą – zwykłym, szczęśliwym dzieckiem.
Gabriela Dobrzańska