Natrafiłem na rozmowę z biskupem Antoinem Chberem z Tartus w Syrii. Jest on kolejnym hierarchą z Bliskiego Wschodu, który dobitnie mówi, że tamtejszych chrześcijan nie należy przyjmować do Europy, ale zdecydowanie lepiej pomagać im na miejscu.
Z powodów czysto ludzkich – w Syrii są u siebie, w swoim domu, a do europejskich warunków trudno im się przyzwyczaić. Ale wśród przyczyn są również kwestie ekonomiczne – za te same pieniądze można pomóc dziesięć razy większej liczbie osób na miejscu, niż w Europie. Przypomnę, że to nie są moje słowa, ale opinia syryjskiego biskupa. W rozmowie pojawił się też wątek islamski. Biskup z Tartus przekonywał, że ponieważ syryjscy chrześcijanie od wieków żyją razem z muzułmanami i dzięki temu dobrze ich znają, i tylko oni potrafią zanieść Ewangelię do świata arabskiego. A na Bliskim Wschodzie żyje 300 mln wyznawców Allaha. Zaraz potem dodał jednak zdanie, którego nie rozumiem: „Nie chodzi o to, że chcemy ich wszystkich nawrócić na chrześcijaństwo, nie to jest naszym celem”. Nie pojmuję, dlaczego katolicki biskup zastrzega się, że jego celem nie jest nawrócenie muzułmanów na chrześcijaństwo? Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że przyprowadzenie do Kościoła 300 mln muzułmanów żyjących na Bliskim Wschodzie jest niewykonalne, skoro nawet św. Franciszkowi z Asyżu nie powiodła się taka misja ewangelizacyjna. To jest dla mnie jasne. Prawdopodobnie wcześniej chrześcijanie zupełnie znikną z Syrii, niż tamtejsi muzułmanie trafią do Kościoła…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.