Dajmy sobie spokój z burzą wokół wizyty Donalda Tuska i cieszmy się niepodległością.
Nie jestem fanem powtarzania zaklęć o kompromisie w każdej możliwej sprawie, ani tworzenia wizji polityki jako sielskiego obrazka z XII księgi „Pana Tadeusza”. To naiwne i nieprawdziwe. Ale to, że nie oznacza, że na nielubianego polityka – nawet jeśli brak sympatii wynika z poważnych spraw – trzeba o reagować jak wampir na czosnek. A tak niestety zareagowała spora część prawicy na wieść o przyjeździe Donalda Tuska do Polski.
W poprzednich latach były premier nie brał udział w obchodach Święta Niepodległości. Jego obecna wizyta nie wynika zatem raczej z głębokiego przywiązania do celebrowania wolności naszego kraju. Chodziło po prostu o zrobienie zamieszania. Jeśli ktoś miał w tej sprawie wątpliwości, to rozwiały je słowa Tuska wypowiedziane po przylocie do Polski. Szef Rady Europejskiej nie wspomniał o Piłsudskim, Dmowskim czy Hallerze, opowiadał za to o tym, jak atakuje go rządząca w Polsce partia. Tusk wyszedł na ofiarę, prawica – na rozhisteryzowanych agresorów, a najbardziej ucierpiał wizerunkowo prezydent Andrzej Duda, który i tak z powodu wojny o sądy zraził do siebie część dawnych wyborców, a teraz na dodatek okazał się dla nich kolegą „ryżego zdrajcy”.
Cała ta rozgrywka nie byłaby możliwa, gdyby nie bezsensowne nerwy prawicowych wyborców. Nie było powodów do robienia szumu. Byli premierzy i prezydenci mają prawo pojawić się na uroczystościach 11 listopada. Nie ma w tym niczego dziwnego; dziwne jest właśnie to, że często nie przychodzą. A jeśli kogoś to nie przekonuje, to powinien był przynajmniej zastanowić się nad tym, komu burza wokół wizyty Tuska rzeczywiście służy. Dajmy sobie z tym spokój i cieszmy się niepodległością.