Obie strony konfliktu w Katalonii szykują się do decydującego starcia. Rząd hiszpański próbuje odzyskać zaufanie mieszkańców Katalonii metodą kija i marchewki.
Przed budynkiem Parlamentu Katalonii w barcelońskim parku Ciudadela robotnicy rozstawiają już barierki, a telewizje z całego świata – kamery. Zaplanowane na poniedziałek posiedzenie Parlamentu ma się skończyć deklaracją niepodległości, choć już zostało ono unieważnione przez hiszpański Trybunał Konstytucyjny. To zresztą swoisty fenomen – unieważnić coś, co nie tylko jeszcze się nie odbyło, ale nawet oficjalnie nie zostało zapowiedziane. W Barcelonie mówi się jednak, że premier Katalonii Carles Puigdemont „wykiwa” Hiszpanów w prosty sposób. Pojawi się na sesji Parlamentu nie w poniedziałek tylko we wtorek, kiedy unieważnienie już nie będzie obowiązywać, ogłosi deklarację niepodległości i uroczyście wciągnie na maszt flagę Katalonii. To wszystko wygląda trochę operetkowo, zwłaszcza kiedy sobie uświadomimy, że Hiszpania dysponuje potężną armią, a Katalonia tylko policjantami Mossos d’Esquadra, którzy zresztą – jak twierdzi hiszpańska prasa – są mocno podzieleni i duża część z nich chce pozostać lojalna wobec Hiszpanii. W rzeczywistości jednak to nie jest operetka, co chyba pomału zdaje się rozumieć rząd w Madrycie.
Hiszpanii wreszcie zaczyna zależeć na tym, co myślą zwykli Katalończycy. Przedstawiciel hiszpańskiego rządu w Katalonii Enric Millo (zresztą rodowity Katalończyk) przeprosił wszystkich Katalończyków za niedzielną interwencję policji. Przy okazji wyjaśnił, że zadaniem funkcjonariuszy nie było usuwanie ludzi z lokali wyborczych. Mieli tylko skonfiskować dokumentację. W praktyce jednak napotykali w lokalach tłum ludzi nie dopuszczających ich do urn. Wtedy dochodziło do przepychanek, a czasami bijatyk, w których sporo osób zostało poturbowanych. Millo zaznaczył, że tylko jedna osoba przebywa wskutek tego w szpitalu, tym niemniej wszystkich przeprasza.
To ważne, bo wielu Katalończyków zaczynało się skłaniać w stronę separatystów tylko z uwagi na tę interwencję policji. Na wtorkową manifestację separatystów przyszedł na przykład mężczyzna z transparentem: „byłem przeciw niepodległości, ale kiedy biją moich rodaków, nie mogę siedzieć w domu”.
Sam też spotkałem tak myślących Katalończyków. W piątek wieczorem na placu pomiędzy siedzibą Generalitat a ratuszem Barcelony grupka uczennic i uczniów średniej szkoły muzycznej dała piękny koncert pod transparentem „Muzycy dla demokracji”. Młodzi ludzie zagrali i zaśpiewali kilka tradycyjnych katalońskich pieśni, zbierając zasłużone oklaski ponadstuosobowej widowni. Przy dźwiękach katalońskiego hymnu Els Segadors zrobiło się podniośle i uroczyście. Na zakończenie zabrzmiała pieśń znana chyba każdemu Polakowi. „Mury” Jacka Kaczmarskiego mają bowiem melodię skomponowaną przez katalońskiego barda, Lluisa Llacha. W oryginale utwór nosi tytuł l’Estaca (pal). Po koncercie zagadnąłem wykonawców, czy wiedzą, że ta pieśń z polskimi słowami była bardzo popularna w Polsce. Byli zaskoczeni. „A wie pan, że nas, Katalończyków, nazywają w Hiszpanii Polakami?” – zapytał Arnau Morell, młody trębacz z włosami zafarbowanymi na zielono. „Wiem, że tak jest, ale nie wiem dlaczego”. „Bo uważają nas w Hiszpanii za cudzoziemców, którzy są zupełnie inni od Hiszpanów” – odpowiedział młodzieniec.
Rzeczywiście na Katalończyków mówi się w Hiszpanii „los Polacos”. Oni umiejętnie to wykorzystują. W telewizji TV3 jest od lat stały, cykliczny program satyryczny „Polònia”, w którym, zresztą niezbyt dowcipnie, parodiuje się polityków. Nazwa innego programu – Crackovia – jest z kolei zręcznym połączeniem hiszpańskiego określenia Krakowa ze słowem „crack” oznaczającym gwiazdę, celebrytę ze świata sportu lub rozrywki.
Po zakończeniu koncertu zapytałem młodych muzyków, czy dążą do niepodległości Katalonii. Byłem przekonany, że tak jest. „Jedni myślą tak, ale drudzy inaczej, bynajmniej nie wszyscy chcemy niepodległości i zerwania związku z Hiszpanią. Ten koncert jest tylko znakiem sprzeciwu wobec interwencji policji 1 października, którą wszyscy zgodnie potępiamy” – odpowiedział Arnau.
Zdumiewające, że rząd czekał z przeprosinami tak długo. W każdym razie te przeprosiny to marchewka. Ale rząd pokazał również kij i w ekspresowym tempie uchwalił dekret ułatwiający ucieczkę banków i przedsiębiorstw z Katalonii. Okazało się bowiem, że dziesięć najpotężniejszych hiszpańskich firm, chcąc uniknąć braku stabilizacji i innych negatywnych konsekwencji ewentualnej niepodległości Katalonii, przenosi siedziby swych centrali do innych regionów. Na przykład Banco Sabadell przenosi się do Alicante, Caixa Bank do Walencji, Gas Natural Fenosa do Madrytu, a Proclinic Expert do Saragossy. Kilka kolejnych firm, na przykład potentat motoryzacyjny SEAT, rozważa to samo. Oznacza to dla Katalonii drastyczny spadek dochodów z podatków. Katalończycy zaczynają zdawać sobie sprawę, że awantura wywołana przez liderów separatystów może ich sporo kosztować.
Na ulicach w piątek spokój był absolutny, ale na stacjach metra w Barcelonie pojawiły się informacje, że kursy na liniach prowadzących przez centrum w sobotę i niedzielę będą zawieszone. Większość mieszkańców regionu obawia się, co będzie dalej. Ale nie wszyscy. Zdaniem Josepa, sympatycznego pracownika baru koło Camp Nou, stadionu FC Barcelona, przyszłość rysuje się w różowych barwach. „Od piętnastego roku życia walczę o niepodległość Katalonii. Wreszcie moje marzenie się spełni. I to już w przyszłym tygodniu” – mówi z entuzjazmem. „A wojny domowej pan się nie boi?” – pytam. „Jakiej wojny domowej, o czym pan mówi?”. „No o tym, że Hiszpania was może zaatakować”. „Niech no tylko wyprowadzą czołgi na ulice, to Unia Europejska ich od razu wyrzuci. Nie mają żadnych szans” – Josep niczego się nie obawia i lekceważy wszelkie zagrożenia. Czy premier Katalonii też jest takim beztroskim optymistą?
Leszek Śliwa