Podczas gdy inni robią ze sobą interesy, my ciągle rozpaczliwie i po omacku szukamy sojuszy.
Większość spraw w polityce międzynarodowej dzieje się niezależnie od siebie. Razem jednak tworzą układankę, która dla analizy sytuacji i planowania strategicznego jest jedną całością. Na przykład: zapewne nie ma bezpośredniego związku między drugą już w tym roku ostentacyjną wizytą Putina na Węgrzech (przypieczętowującą deal na budowę elektrowni atomowej za rosyjskie pieniądze) a gromadzeniem tuż pod naszą granicą i granicami krajów bałtyckich największej liczby rosyjskich wojsk od czasu zimnej wojny; nie ma organicznego związku między rozmowami o technice dżudo, jakie wczoraj przy kieliszku szampana prowadzili ze sobą amator w tym temacie Orban i zawodowiec Putin a komentowanym szeroko w rosyjskich mediach niespodziewanym poborze do wojska rezerwistów, którzy najwyraźniej mają dołączyć do 100-200 tys. żołnierzy udających się na manewry „Zapad 2017”. Nie ma to również związku z tym, że białoruskie MSZ zaprezentowało właśnie mapę owych manewrów, na której fikcyjne kraje Wejsznoria, Wesbaria i Lubenia odpowiadają dokładnie – idąc od końca – północno-wschodniej części Polski i południowo-zachodniej części Litwy („Lubenia”), Litwie zachodniej i centralnej Łotwie („Wesbaria”) i – tu niespodzianka – północno-zachodniej części Grodzieńszczyzny („Wejsznoria”), gdzie akurat zamieszkuje najwięcej katolików na Białorusi.
Być może to wszystko nie ma też nic wspólnego z nagłym odsłonięciem kart przez Angelę Merkel, która wprawdzie nie użyła tak skandalicznych słów wobec Polski, jak jej młodszy kolega Emmanuel Macron, ale oznajmiając, że nie będzie „trzymać języka za zębami” w sprawach dotyczących Polski, dała wyraźny sygnał, że trzeba liczyć się z kumulacją presji – po nieudanych podchodach Komisji Europejskiej – od strony zachodniej. I można by tak wyliczać jeszcze wiele innych bardziej lub mniej zależnych od siebie okoliczności zewnętrznych, które gdy zebrać w jedną całość, tworzą mało ciekawy dla nas klimat. I w tym momencie nie tyle ważne jest, co jest tego przyczyną – czy tylko gra interesów, które Polska ewidentnie narusza, broniąc własnych spraw, czy również niepotrzebne i nieprofesjonalne otwieranie wielu frontów przez naszą dyplomację. W tym momencie, gdy państwa, w których szukamy ciągle rozpaczliwie sojuszników, robią dobre interesy z państwem, które kolejny raz szykuje się do manewrów wojskowych, nie udając nawet specjalnie, że terytorium, które jest przedmiotem tych ćwiczeń, jest czymś innym niż terytorium m.in. Polski; gdy w tym samym czasie nasz formalny sojusznik (członkostwo w NATO i UE), co do którego jednak trudno mieć jakieś złudzenia, kolejny raz krytykuje USA za sankcje nałożone na Rosję (bo uderzają one również w niemiecko-rosyjski interes gazowy), a jeden z kandydatów na kanclerza zapowiada usunięcie z terytorium Niemiec amerykańskiej broni atomowej, podczas gdy drugi, starający się o reelekcję, wyraźnie grozi Polsce bardziej intensywną presją – w tych wszystkich okolicznościach i kontekstach trudno nie zadać sobie pytania: czy to my jesteśmy jacyś dziwni, czy to świat sprzysiągł się przeciwko nam.
Otóż ani jedno, ani drugie. Oczywiście z tej układanki, której fragment zaledwie zarysowałem, bardzo łatwo stworzyć taką narrację: albo obarczającą winą nas samych i nasze próby samodzielnego kształtowania własnej polityki, albo zrzucającą wszystko na „złe mocarstwa”, które znowu rozgrywają swoje interesy naszym kosztem. Owszem, to, że „pewnym mocarstwom” nasza samodzielność nie może się podobać, bo uderza albo w ich interesy gospodarcze, albo polityczne (najczęściej i jedno, i drugie), jest oczywiste, jednak nie tłumaczy do końca pewnego osamotnienia, które – mimo inicjatyw a to ze strony Hiszpanii, która też chce utrzeć nosa Francji, a to Brytyjczyków, którzy szykują się do opuszczenia Unii – jest coraz bardziej odczuwalne. Polski rząd, a zwłaszcza polska dyplomacja (dobra zmiana nie jest zła…więc może by tak poważniej przemyśleć zmianę na stanowisku szefa MSZ), ma tzw. last minute, by coś zrobić z tym fantem. Nie warto ustępować w sprawach kluczowych, w wielu kontrowersyjnych warto się dogadać, a w kwestiach skazanych na przegraną – nie warto otwierać nowych frontów. Przynajmniej nie w tym momencie, gdy bratanka żadnego nie widać w promilu paru tysięcy kilometrów.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.