Nastąpiła zmiana na stanowisku byłego lidera Komitetu Obrony Demokracji: Mateusza Kijowskiego zastąpił Mateusz K.
W zasadzie to jest koniec KOD. Punkt graniczny, do którego ten „spontaniczny ruch społeczny” zmierzał od chwili, gdy okazało się, że jego bardzo ideowy szef jeszcze bardziej zalega z alimentami.
Teraz już nie pomogą rozpaczliwe zabiegi „Wyborczej”, która próbuje wykreować Krzysztofa Łozińskiego na kolejnego „charyzmatycznego lidera” KOD. Zabawnie wygląda na pierwszej stronie dodatku „Duży Format” podobizna starszego siwego pana z podpisem „Drapieżnik”. Może on i drapieżnik, ale na emeryturze. Podobnie zresztą jak większość członków KOD i uczestników manifestacji tegoż.
Nie żebym miał coś przeciw emerytom. Każdy z nas, jeśli dożyje, będzie, mam nadzieję, emerytem. Rzecz jednak w tym, że założyciele KOD jakby zapomnieli, że czas mija i zatrzymali się na etapie własnej wiecznej młodości. Bo to oni zawsze byli uosobieniem przyszłości państwa, to oni byli młodzi i to oni kpili z „moherów”. To oni, nawet jeśli sami nieco posunęli się w latach, mieli na swoje usługi zastępy młodych wilków, ludzi rzutkich, kreatywnych, pewnych siebie i odpowiednio aroganckich.
I oto stało się coś, czego nie przewidzieli: sami stali się „moherami”. Nawet kamera TVN nie była w stanie tego pokazać inaczej. Nie są to, oczywiście, takie same „mohery”, jak poprzednie. Te, w odróżnieniu od tamtych „moherów”, dużo rzadziej posługują się różańcami, za to jakby częściej unoszą się gniewem. Generalnie towarzystwo to kojarzy się średnio sympatycznie i nawet bójka z wszechpolakami nie była w stanie ocieplić ich wizerunku.
Przemija postać świata. Właśnie to obserwujemy i tym razem widać to wyraźniej niż kiedykolwiek. Pewnie wynika to z postępu technologicznego, który spowodował utratę panowania jednej opcji nad środkami przekazu. Salonowe „mohery”, które powołały do życia KOD, utraciły wpływ na pokolenie trzydziestolatków i młodszych. „Drapieżniki” boleśnie się o tym przekonały tracąc władzę na rzecz PiS. A teraz przekonują się o tym każdego dnia, widząc, że straszenie PiSem władzy im już nie wróci. Młodych roczników nie da się zagarnąć propagandą telewizyjną, bo ci ludzie coraz rzadziej w ogóle włączają telewizję. Gazet tym bardziej nie czytają. Wybierają sobie z internetu to, co im pasuje. A wszystko się zmienia błyskawicznie i nie sposób przewidzieć, co będzie za pięć lat.
Wcale nie znaczy to, że wyjdzie z tego coś dobrego. Postęp technologiczny nie ma przecież związku z postępem moralnym. Ten drugi zupełnie od pierwszego nie zależy.
Jedno jednak wiemy: skończył się czas salonowych drapieżników. I to jest dobre na pewno.
Franciszek Kucharczak Dziennikarz działu „Kościół”, teolog i historyk Kościoła, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Autor książki „Tabliczka sumienia”, współautor książki „Bóg lubi tych, którzy walczą ” i książki-wywiadu z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”.